e-czytelnia™ Wydawnictwa „e media” = literatura w internecie

e-czytelnia ` e media` - Strona główna

wersja e-czytelni™ dla urządzeń mobilnych Przejdź do treści

Internetowa czytelnia dobrym miejscem na Twój debiut literacki

Facebook



Maria GUZIK: „Z szuflady” — Na Obozisku opodal rzeczki

Komentarze» Wersja mobilna»

Na Obozisku opodal rzeczki

Zdarza się, że „wspominatoza” nie działa. Przeżycia wyparte z pamięci przez mechanizmy samoobronne schodzą głęboko w podświadomość. Moje wyłoniły się dopiero w grudniu 2006, w dwudziestą piątą rocznicę stanu wojennego. Coś spowodowało, że nadszedł czas na refleksję.

W grudniu, jak co roku, we wszystkich rocznicowych dyskusjach były — mówiąc delikatnie — różnice poglądów dotyczące tamtych czasów, ale sondaże nieodmiennie pokazywały, że 60% społeczeństwa uważa, iż stan wojenny w porę obronił nasz Kraj przed nieszczęściem.

Na naszej Politechnice, zorganizowano konferencję z okazji rocznicy słynnego strajku. Spotkanie się nie udało. Historyk, który starał się obiektywnie przedstawić tamte wypadki, powspominać je wraz z bohaterami tamtych dni, poniósł klęskę. Okazało się, że uczestnicy strajku i anty-strajku, oraz postronni obserwatorzy, mimo upływu tylu lat, nadal są bardzo skłóceni.

Tak więc, natchnione krajowymi i miejscowymi wydarzeniami, moje myśli pomknęły do czasów protestu robotnicy Anny Walentynowicz o jakość zupy regeneracyjnej, do strajku poprowadzonego przez Lecha Wałęsę, do sierpnia 1980 roku, czyli do momentu zwycięstwa „Solidarności”. Opisywałam te czasy w „Rąbku…” — tę pamiętną podróż w pocztowym wagonie…

Okazało się, że Boże Narodzenie 1980 to była krótka przerwa od zacietrzewionych dyskusji, towarzyskich rozmów i ciągłych licytacji, kto bardziej ucierpiał, kto więcej stracił. Często słyszało się narzekania: — co to za durny ustrój!… Gdyby u nas było tak, jak w Ameryce to mielibyśmy dobrobyt… To wszystko przez ZSRR! Oni nas okradają na każdym kroku! Wywożą wszystko. Kosmetyki, mięso, buty, a u nas są puste sklepy!

Nie wierzysz? Na własne oczy widziałem naładowane wagony jadące na wschód, które z powrotem po zmianie podwozi wracały puste Czasami wracały wyładowane węglem…(po co nam węgiel?), albo kozaczkami z reklamacji, które potem kupowano „po znajomości”.

I tak bez końca… Sztuczne problemy postawionej na głowie gospodarki.

Na szczęście, wtedy już każdy czuł się odważny, od czasów Gierka coraz odważniejszy, niemal zobowiązany „potargać niedźwiedzia za wąsy”.

Skrót Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej (RWPG) tłumaczono od przodu i od tyłu: Ruscy Wybrali Polskiego Gierka — Gierek Podzielił Wszystko Równo — Ruskim Wszystko Polakom G…..

Różnica w szerokości torów między Polską a ZSRR też śmieszyła i poruszała wyobraźnię… Poprzez kawały, których było w latach osiemdziesiątych bez liku, starano się obłaskawiać rzeczywistość.

Wiele osób dowiadywało się, że Katyń to nie Niemcy, a Rosjanie, że łagry, że ten „Inny świat” istniał naprawdę.

*

Koniec lata 1980 roku, wakacje i powrót do pracy. Panowała ogólna agitacja i ekscytacja. Nieustające dyskusje, ale i niepokój. To wtedy uległam owczemu pędowi i tak, jak dziesięć milionów moich rodaków, zapisałam się do Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność”.

25 postulatów podpisanych w sierpniu w Gdańsku miało charakter bardzo socjalny. Żądano socjalizmu z ludzką twarzą; było coś o jednakowych żołądkach… Osobiście zwracałam uwagę na punkty podkreślające niezależność związku zawodowego od PZPR. Wiedzieliśmy, że związki, Rada Zakładowa  zajmowała się przeważnie robieniem paczek dla dzieci, organizowaniem kolonii, wczasów pracowniczych, posiłkami regeneracyjnymi, zakupami na zimę. Niezależność? Niewiele osób wiedziało, co to jest.

Oprócz postulatów wolnościowych zapamiętałam ten o transmisji mszy świętej w radiu, który to skojarzony z Matką Boską w klapie Wałęsy, drażnił moją wolnomyślicielską duszę.

Były zażarte dyskusje, gdybanie: „co by było gdyby Anglia i Francja podczas wojny nas nie zdradziły? Gdyby nie sprzedano nas w Jałcie?” Słuchałam tych gdybań i pomimo, że byłam młoda, wiedziałam, iż są bez sensu i że „to se ne wrati”… Trzeba żyć tu i teraz. Chociaż zapisałam się do związków, widziałam dysonans między ich roszczeniowym charakterem, a twardymi prawami kapitalizmu. O kapitalizmie w praktyce nie miałam zielonego pojęcia. Wyniesione z lektur moje wyobrażenia nie były dla niego korzystne. Żeromski, Steinbeck, Balzak, Reymont… Jego „Ziemia obiecana” sfilmowana przez Wajdę, miała inny wydźwięk za starego ustroju niż teraz. Czy mi się tylko wydaje, czy też Wajda ostatnio coś przy filmie majstrował?

Wolny rynek. To też była dla mnie abstrakcja nie z tej ziemi. Nigdy na zachodzie nie byłam. Do tej pory starałam się solidnie pracować i zmieniać to, co się dało, a przyjąć do wiadomości i pogodzić się z tym, czego zmienić nie można. Wyobrażałam sobie, że teraz to będzie naprawa, ale w ramach obecnego systemu. Wiedziałam, że u nas nie ma prawdziwej demokracji, ale myślałam: już tyle razy szarpaliśmy się, aby oderwać się od wschodnich wpływów…

To za mojego życia w 56 roku, przechodziliśmy „katar”, który skończył się na Węgrzech „zapaleniem płuc”. Potem był marzec 68 oraz pamiętny dla mojej rodziny rok siedemdziesiąty. Nie muszę dodawać, że w naszym mieście ciągłym echem odbijał się czerwiec 76. Nie chciałam, aby moje pokolenie było kolejnym pokoleniem kamieni, rzuconych na szaniec dziejów. Bałam się przemian.

Pracowałam na Obozisku na ulicy Gwardii Ludowej. Nie słyszało się, aby ktoś kwestionował patrona ulicy. Położona nad Potokiem Północnym, obsadzona była ciekawymi drzewami. Z wielką przyjemnością każdego ranka chodziłam tą spacerową alejką. W pobliżu były budynki miejscowej uczelni i targ, z racji swego położenia oraz swej egzotyczności — Koreją zwany. Wszystko to było nad rzeczką, nazywaną przez mieszkańców „Sekwaną”. Z obcych widziało się tu tylko handlarzy. Na „naszej” ulicy był na razie spokój.

Miejscowi nad rzeczkę robili piesze wycieczki. Rano zająć kolejkę do lekarza, a od wczesnego ranka do południa pod sklep mięsny, potem pod spożywczy, bo rzucili amerykański ser na dziecięce książeczki zdrowia. Każdy zakup był odnotowywany. Mam do dziś dokumenty tamtych dni — kartki żywnościowe, na które kupowało się już wszystko; słodycze, watę, spirytus, papierosy. Do dziś pamiętam jak się wściekłam na młodszego syna, bo wypalił mi zapas Giewontów pompką do roweru i jaka byłam zmartwiona, kiedy wyprałam kartki na cały miesiąc w mężowskiej koszuli. Na targu można było kupić jajka, owoce… Owoce to za dużo powiedziane. Jedynymi owocami były jabłka z grójeckich sadów, już wtedy słynny produkt genetycznych eksperymentów profesora Pieniążka. Były też kioski z butami z Radoskóru. Po jajka i nabiał było bliziutko, opodal krzaczków. Kaczka dziwaczka też czasem dorzuciła swoje jajka, szczególnie przed Wielkanocą. Gdy pod budkami był tłok, znaczyło: rzucili buty. W czwartki ulica stawała się gwarna, zaludniona i zastawiona furmankami — bo był to dzień targowy. Święto. Ludzie z całego miasta i okolic robili tu zakupy tak, jak teraz robią w marketach. Sprzedawcy to okoliczni rolnicy, sadownicy spod Grójca zwani badylarzami. Nad samą rzeczką był gołębi targ, przynajmniej takie były pozory. Co tam jeszcze sprzedawano? Domyślałyśmy się tylko.

Zdobycznych zakupów, po które wychodziło się z pracy (było to powszechnie tolerowane), było coraz mniej. Po południu godzinami staliśmy za śmietaną, masłem, jajkami. Gdy teraz objadam się pysznym twarogiem z Rolmleczu, to nie wyobrażam sobie jak można było jeść taki kwaśny ser!

Nasza koleżanka Ewa w swoim małym hotelowym mieszkaniu toczyła bitwę pod Grunwaldem:

1 deko drożdży
4 kilo cukru
10 litrów wody

Było potem na uzupełnienie kartkowej wódki na jej słynnych przyjęciach.

Rolnicy byli często nieuczciwi. Nie było przecież konkurencji. Do dziś funkcjonuje powiedzenie: to nie do jedzenia, to na sprzedaż…

W kraju wrzało. Demonstracje, bójki uliczne, strajki, to była codzienność. Mimo próśb i apeli władz, opozycja nie dawała wytchnienia. Były starcia z ZOMO-wcami, leciały na nich płyty chodnikowe, sypały się kamienie. Z okrzykami: precz z komuną, palono czerwone, a zdarzało się, że i biało-czerwone flagi. Ogólna agresja i destrukcja, której nie było widać końca. Nie dostrzegaliśmy też prawdziwych politycznych przywódców. Wałęsa nam się nie podobał…, ale od biedy jako związkowiec by się nadawał.

Sytuacja polityczna była bardzo napięta. W dziesięciomilionowym związku nie było jedności. Jedni na znak protestu wypisywali się, bo nie chcieli być w organizacji agresywnej i roszczeniowej, drudzy się zapisywali, bo mimo socjalnego i pobożnego charakteru, organizacja ta wyglądała na poważną. Cały zachód się nią interesował (teraz wiemy, że wpakował w nią mnóstwo pieniędzy). W Polsce wiele ludzi myślało, że to właśnie jest ta przełomowa chwila, na którą czekali od zakończenia wojny. Niektórzy czekali na to, że generał Anders wjedzie na białym koniu. Tak czekali na to wyzwolenie… Czuli się przez te 50 lat pod okupacją. Z obecnej perspektywy bardzo tym ludziom współczuję. W moim odczuciu ich życie było poczekalnią. Oni, jeśli przeżyli, i wychowane przez nich dzieci — są to obecnie ludzie zgorzkniali, pełni nienawiści do tych, co firmowali ten system, bo byli we władzach. Także do tych zrodzonych w niewoli i nie pojmujących, dlaczego ci pierwsi płaczą. Czekali na Generała…a tu pojawił się papież Polak na swym białym papa mobile, by powiedzieć: niech zstąpi Duch Twój i odmieni oblicze tej ziemi…

„Zrodzeni w niewoli” nie płakaliśmy. Nasza „ziemia” była taka, jaką ją zastaliśmy. Z trudnościami losu trzeba było jakoś sobie radzić. W końcu mieliśmy udane dzieci, pracę, mieszkanie. No to słuchaliśmy niezliczonych kawałów, kabaretu Olgi Lipieńskiej i Laskowika. Baliśmy się jednak, że to, co do tej pory z takim trudem zbudowaliśmy, możemy stracić przez rewolucję, którą czuliśmy wszystkimi zmysłami i rozumem.

Chodząc w tamtych dramatycznych czasach ulicą Gwardii Ludowej nie myślałam o tym, że jej patronem jest organizacja militarna zasłużona w walce z niemieckim okupantem. Że było to ramię zbrojne PPR, że jej żołnierze niszczyli transporty wroga, organizowali dywersję administracji. Nie pamiętałam, że wsławili się wieloma akcjami, z których najsłynniejsza była akcja na Cafe Club. Że śpiewali:

My ze spalonych wsi,
My z głodujących miast,
Za głód za krew, za lata łez
Już zemsty nadszedł czas
Więc zarepetuj broń
I w serce wroga mierz!
Dudni nasz krok,
Milionów krok,
Brzmi partyzancki śpiew.

Nie pamiętałam, że była też Gwardia Ludowa PPS-u, której przywódca, Adam Rysiewicz, do czerwonego sztandaru Gwardzistów dołączył nieskazitelną polską biel.

Chłopcy z tej wybudowanej po wojnie ulicy: Jarek, Jacek i Krzysztof, to potomkowie pokolenia żołnierzy i partyzantów. Mają teraz swój czas, niemniej powikłany i straszny swoją dwuznacznością. Ich ojcowie walczyli o wolność, odbudowywali zniszczony Kraj a im się mówi, że są zniewoleni… To, co jest kurna grane? — Drapał się po bujnej czuprynie Jarek i śmiesznie przewracał swoimi jasnymi ślepiami jakby zwracał się do nieba.

Jarek pracował we wzorcowni największego zakładu w mieście. Należał do robotniczej elity. Młody był, ale nie na tyle, by nie widzieć absurdów przyniesionego ze wschodu ustroju. Widział marnotrawstwo, załatwianie wszystkiego po znajomościach… On, świetny fachowiec, był nikim w porównaniu ze zwykłym kierownikiem z administracji. Dla niego nawet buty były nieosiągalne. Kiedyś w zakładzie zrobiono na nie losowanie. Oczywiście — nie wylosował. W zimę 1980/81 chodził w dziurawych.

W czerwcu 1976 Jarek wyszedł z wzorcowni na zebranie, by potem z całą pierwszą zmianą ruszyć na Komitet. Iskrą do tego desperackiego kroku była ostatnia podwyżka cen żywności. Rekompensata za nią była dla robotników niewystarczająca. Polska Rzeczpospolita Ludowa… To miało być jego państwo…, państwo robotników i chłopów. Jarek, robotnik z krwi i kości, nie był z Kraju nad Wisłą zadowolony. Ani z „czerwonego miasta”, położonego nad rzeką „mlekiem płynącą”. Mlekiem, nie dla niego. Tak naprawdę to nie umiał tego wytłumaczyć. Ruszając z kolegami na Komitet myślał, że walczy o naprawę ustroju, o jego ludzką twarz…. Marzył, aby tak jak obiecał Gierek, „Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej”. Doczekał się wkrótce uwagi ze strony KOR-u, organizacji, która powstała po to, aby takim robotnikom jak on, pomóc. Wątpiącym w dobre intencje tych działaczy odpalano: Gdyby nie Ursus, gdyby nie Radom, to byś teraz wpieprzał chleb z marmoladą. Jacek Kuroń zaś radził: Nie palcie Komitetów, zakładajcie własne!

*

Jacek, technik elektronik, przystojny, energiczny brunet z wyrazistymi oczyma, zanim się ożenił, mieszkał z matką i braćmi na Gwardii pod „dziesiątką”. Na pozór był zwykłym chłopcem, ale miał w sobie jakąś złość. Może to była złości do ustroju, w którym przedsiębiorczość i zdolności do biznesu są traktowane jako przestępstwa gospodarcze. Obserwował takie absurdy wokół siebie. Gdyby taki zakład był prywatny to nie byłoby sprawy; właściciel, kombinując, byłby operatywnym biznesmenem… W mniemaniu Jacka państwo zachowywało się jak pies ogrodnika; samo nie zje i drugiemu nie da. Po raz pierwszy swoją złość do absurdalnego systemu Jacek wyładował w czerwcu 1976 roku. Wściekał się z bezradności nie mogąc dołączyć do radomskiego buntu. Potem stał się członkiem Konfederacji Polski Niepodległej, założycielem jej oddziału w Radomiu, oraz „Solidarności Ziemia Radomska”. Usłyszano o nim w całym kraju.

Krzysztof był chłopcem nad wiek poważnym, interesującym się fotografią. Wyróżniał się od zawsze w podwórkowym gronie łobuziaków. W latach osiemdziesiątych studiował i odpierał ataki nagabujących go ubeków. Chodził także jako fotograf na pielgrzymki do Częstochowy. Czy wypraszał u Czarnej Madonny wolność dla Kraju?

*

Tymczasem nam się wydawało, że jesteśmy w przededniu wojny domowej. Słowa: a na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści — słyszało się nie raz — to radykałowie z Solidarności Walczącej.

Byliśmy w partii, ale nie byliśmy komunistami i sama na oczy takiego nigdy nie widziałam… (przepraszam, widziałam wiele lat później zdjęcia i szafy z ubraniami jednego z nich. Widziałam jego książki i broszury, spałam nawet w jego pokoju, czułam jego ducha. To był Enri — włoski komunista, ale on wtedy już nie żył). Mój dziadek, socjalista z przedwojennego PPS-u, wiertacz z Nowogródka i Drohobycza, obrażał się, gdy ktoś z sąsiadów mówił na niego komunista. Przyjaciel dziadka, wujek Franek zza oceanu, pewnie nim był. Przecież spadek zapisał dla PZPR z przeznaczeniem na Dom Ludowy w jego rodzinnej wsi. (Niestety, portretu sponsora tam nie ma.) W Pitsburgu, w kopalniach ołowiu Franciszek doświadczył kapitalizmu i został komunistą, przegonionym ze Stanów przez komisję McCarthy'ego.

„Komuna” — to słowo odmieniane było na wszystkie rodzaje nienawiści. To pod tym słowem, które w innych językach oznacza po prostu wspólnotę, na przykład mieszkaniową, dla wielu ludzi kryło się uosobienie wszelkiego zła. Mieściła się w nim tragedia Katynia, nieudzielanie pomocy powstańcom warszawskim i wszystkie krzywdy wynikające z nacjonalizacji. Poza tym, „niewierzący” w powszechnym odczuciu, zawsze znaczyło „komunista”.

Mnie duch Enriego i wujka Franka nie straszył. Nawet mi się w tych Włoszech dobrze spało i z nudów oglądało literaturę, przesyłaną Enriemu przez międzynarodówkę. Nie była porywająca. Zwykła partyjna agitka.

W 1981 nad Mleczną też wrzało. Chodziło o ukaranie sekretarza Prokopiaka i komendanta Mozgawy za „ścieżki zdrowia”. Zdarzały się też nierealne żądania „Solidarności”, na przykład przekazanie budynku Komendy Wojewódzkiej Milicji, który wydawał się opozycji zbyt luksusowy jak na potrzeby znienawidzonych funkcjonariuszy, na rzecz Szpitala Wojewódzkiego. Było to, dla większości znających się na rzeczy ludzi, śmieszne. Taki budynek nie nadawał się na szpital. Jacek był w centrum wydarzeń. W ramach walki opozycyjnej, postawił brzozowy krzyż na cmentarzu rzymsko-katolickim z napisem: Ofiarom Katania w hołdzie. Mam ten symbol odwagi Jacka pośród płonących zniczy przed oczyma do dziś. Kłuje w oczy tych, co nie dowierzali, że Katyń to Rosjanie.

Wiele wydarzeń w Kraju i w mieście bulwersowało, ale byliśmy młodzi, żyliśmy swoim życiem. Kiedyś poszliśmy w hotelu asystenckim do naszych sąsiadów. Mija była Amerykanką polskiego pochodzenia; on Polakiem, doktorantem na WSI. Oglądaliśmy slajdy, słuchaliśmy ich opowieści o tym amerykańskim eldorado. Zazdrościliśmy im tylko tego, że mogą podróżować. Nie wiem czy Mija rozumiała nasze dylematy. Mieszkała przed przyjazdem do Polski w normalnym demokratycznym kraju. Była pielęgniarką, ale miała artystyczne talenty. Pięknie śpiewała czystym altem. Często zza ściany słyszałam jej wprawki.

W sierpniu 1981 roku podczas zebrania w RWT Jacek wygłosił przemówienie. Była w nim na przykład taka wizja: robotnicy powinni sami wybierać dyrektorów. Zaś jedenastego listopada Jacek urządził w mieście wielką manifestację niepodległościową. Z jego przemówienia zrozumiano, że: nie chodzi o naprawę, ale o obalenie tego zbrodniczego ustroju.

*

A my przenieśliśmy się już do nowego dużego mieszkania w odległej dzielnicy. Dojeżdżając do pracy „czwórką” zawsze przechodziłam koło WSI. Wiedziałam z pierwszych ust — mój mąż przecież tam pracował — że na uczelni trwa strajk. Potem się okazało, że był to najdłuższy strajk w Polsce. Trwał od września — od czasu ogłoszenia wyborów na rektora — do stanu wojennego. Tego oczywiście wtedy nie wiedziałam, ale czułam coś groźnego w powietrzu. Byłam przerażona, słysząc głosy z megafonów, widząc ogromne napisy skierowane przeciwko obecnym władzom uczelnianym i władzom wojewódzkim. Pretekstem do strajku był apodyktyczny styl rządzenia ówczesnego rektora. Wielu młodych ludzi raził w oczy jego wystawny gabinet.

Bobi, asystent z Wydziału Mechanicznego, a nasz drugi sąsiad z hotelu, był uczestnikiem strajku. Pamiętam jak nam tłumaczył, że walczą o demokrację, o autonomię wszystkich uczelni. Głośno wyrażał swoje myśli, swoje marzenia. Bardzo się wszystkim przejmował. Czuliśmy grozę sytuacji i polityczny podtekst strajku, byliśmy przerażeni.

Tym razem w mieszkaniu Bobiego spotkały się trzy kobiety: Polka — Mynka, żona Bobiego, Rosjanka Nadia, sąsiadka z prawa i Amerykanka Mija. Ich mężowie byli na strajku. Panował poważny nastrój. Nadia milczała. Mija nie nawykła do takich emocji, była wytrącona z równowagi i przepełniona lękiem o synka i męża. Poniesiona jednak marzeniami niewolników ustroju totalitarnego, swoich przyjaciół, poddała się nastrojowi. Chciała, aby ich ideały, ich myśli poszybowały na złotych skrzydłach ku spełnieniu… Raz po raz z przejęciem nuciła: va il pensiero sull ale doratto…*

Potem nadeszła pamiętna konferencja NSZZ „Solidarność” organizowana przez Jacka w hali Radoskóru. To wtedy padło słynne sformułowanie Wałęsy: będzie targanie po szczękach.

Na uczelni nadal trwał strajk i anty-strajk. Nastroje były podgrzewane przez „zaocznych studentów”. Organizatorem tego strajku, jak się później okazało, był także Jacek. Z uczelnią miał kontakty, bo pracował w ZETO przy Wyższej Szkole Inżynierskiej. Powiało grozą. Bobi nie czuł się manipulowany. Nie panikował, ani się nie skarżył na ciężki los strajkowicza.

Był młody, przedsiębiorczy, miał parkę uroczych dzieci, mądrą żonę, też pracownicę uczelni. Wydawać by się mogło, że ma świat u swoich stóp.

Zamiast się z tego cieszyć, Bobi mówił coś o demokracji, z przejęciem opowiadał o swoich ideałach.

Wszyscy czuliśmy, że nie tylko o demokrację tu chodzi… Zmienić ustrój na taki, jak na zachodzie! Wyjść z Układu Warszawskiego!

Młody naukowiec w tym upatrywał szanse na lepsze życie, na wykończenie domu…, na rozwój firmy, która była na razie w jego wyobraźni.

Był dwunasty grudnia 1981 roku. Atmosfera robiła się bardzo napięta. Coś dziwnego wisiało w powietrzu…

W przerwie obiadowej w ramach strajku rotacyjnego wpadł mąż Nadii.

— Gdybym nie wrócił do domu, zajmiesz się moimi dziećmi i żoną? — poważnym głosem zapytał Mynę, żonę Bobiego. Ona, porażona tym pytaniem, nie mogła powiedzieć: nie. Uchodziła za silną kobietę. Nie myślała o tym, kto pomoże jej i jej dzieciom, gdyby Bobi nie wrócił. Nie myślała o zdrowiu, które już wtedy nie było jej mocną stroną.

Nieuchronnie zbliżał się 13 grudnia. Mynka podtrzymywała na duchu Nadię, bo tylko tyle na razie mogła spełnić z prośby Ryśka. Taka pomoc była Nadii bardzo potrzebna, bo ta, zamknięta w sobie, małomówna kobieta i matka, była w obcym kraju, w którym codziennie słyszała obelgi pod adresem swych rodaków, i czuła się okropnie. A tu jeszcze doszło realne zagrożenie dla jej najbliższych.

Bobi wracał do domu i zaraz szedł z powrotem na strajk. Taki był charakter strajku. Rotacja. Młody człowiek rozdarty między rodziną, a ojczyzną. To przecież odwieczny dylemat Polaka.

W nocy z 12 na 13 grudnia pod Rektorat na Malczewskiego podjechał autobus z propozycją nie do odrzucenia. Ci, na których wypadło byli w tym czasie na strajku. Autobus miał zawozić ich do domów. Ci, co mieli blisko, poszli na piechotę. Rozwiązanie strajku spadło na nich, jak grom z jasnego nieba. Szli do domów milcząc.

Rano Rysiek i Bobi, a z nimi Mynka, nie mogąc pogodzić się z przegraną, poszli na Malczewskiego. Tam dowiedzieli się, że na uczelnię przyjechało wojsko. Tych, którzy przyszli, tak jak oni, było więcej. Za zamkniętymi drzwiami Rektoratu rozmawiali wytypowani delegaci. Nikogo nie wpuszczano do środka. Rozmowy trwały i trwały… Nagle drzwi się otworzyły. Wyszedł jeden z delegatów. Opowiadał, że w trakcie „rozmów”, któryś z wojskowych wyciągnął pistolet. Ktoś ze strajkujących podbiegł do niego i krzyknął: strzelaj!!! Ktoś rozsądniejszy, wchodząc między nich, zażegnał awanturę. Strajkujący jeszcze trochę pogadali, rozładowując swoje emocje, a około siedemnastej zdruzgotani przegraną, poszli do domów.

*

Wyszli z koszar na ulicę, zmusił Radom kazał Gdańsk,
Ktoś chciał stawiać szubienice, drugi znów na nosie grał.
Bój to będzie ich ostatni — przepowiadał jeden pan,
Inny żądał: kaski pałki, jeszcze inny wołał:— strajk!
Nie dowierzał słuchacz taśmie, pierwszy silny w plecy cios,
Drugi, ze Stoczni trafił w serce; czeka naród krwawy los.
Trzeci — inny historyczny, by ocalić wspólny dom:
„Jeszcze Polska — marsz Dąbrowski” i na ramię poszła broń.**

Moja rodzina przyjęła stan wojenny z niejaką ulgą. Była niedziela, więc dzieci spodziewały się swego ulubionego programu. Zamiast teleranka, z ekranu telewizora zionęła złowroga czerń. Chłopcy przejmując nasze napięcie nerwowe, zaniepokoili się. Po chwili, gdy wszyscy ochłonęliśmy z szoku, wysłuchaliśmy wystąpienia generała Jaruzelskiego.

Są granice, których przekroczyć nie wolno… Słowa: Tak jak nie ma odwrotu od socjalizmu, tak nie ma powrotu do błędnych metod i praktyk sprzed sierpnia 1980 roku — nie były całkiem optymistyczne. Wyłączenie telefonu nas nie dotknęło, bo jeszcze go nie mieliśmy.

Mój młodszy brat był wtedy w wojsku w Krakowie. Bałam się o niego. Potem dowiedziałam się, że wojsko razem z oddziałami ZOMO, brało udział w pacyfikacji Nowej Huty.

W niedzielę rankiem do mojej znajomej zapukali wojskowi. Mieli w ręku wezwanie dla jej męża. Danusia została sama z dziećmi, bo jej mąż zasilił szeregi ZOMO.

Miejscowy poeta, Jan Kiraga, opisał stan wojenny wierszem:

1981 w pamięci noś!
I dzień 13 grudnia w wydarzenia brzemienny…
„Solidarności” władza ma dość!
Ogłasza stan wojenny.[…]
Trwa wielkie zastraszenie wokół,
Naród żyje w wielkim napięciu.
Nie wytrzymuje żaden opór.
W kopalni Wujek zabili dziewięciu.[…]
W obronie systemu władza stosuje
Metody wypróbowane;
Częste rewizje, szczelną cenzurę i rozmowy kontrolowane.[…]

W kopalni Wujek zabili dziewięciu… Szkoda tych młodych ludzi, ojców, mężów i synów! Dość szybko uświadomiłam sobie jednak, że w oddziałach zmechanizowanych — ZOMO, są także zwykli ludzie, nasi bracia, synowie, ojcowie czy mężowie. Stwierdziłam: ciężkie jest widmo wojny domowej… Na razie jednak zostało zażegnane. Nie powiem, abym się tym bardzo zmartwiła.

Rano w poniedziałek poszliśmy do pracy, a dzieci do szkoły. Starszy synek chodził wtedy do trzeciej klasy. Szkoła na osiedlu nie była jeszcze gotowa i musiał do półrocza dojeżdżać sześć kilometrów na Obozisko, tam gdzie chodził poprzednio, tam gdzie była „nasza” ulica, nasz hotel. W poniedziałek, 14 grudnia, także pojechał sam. Gdy sobie pomyślę jak mogliśmy takiego malucha puszczać samego — ogarnia mnie wstyd. No cóż… Czyż można wymagać, by rozum był przy młodości?

Ogólnie pamiętam z czasów stanu wojennego, że była większa dyscyplina w pracy. Nie można było wychodzić, trzeba było siedzieć bite osiem godzin. Pamiętam częste wojskowe i policyjne patrole. Na początku 1981 roku były jeszcze próby buntu. Był strajk aktorów, różne protesty, jak na przykład wystawianie w oknach telewizorów. Była nielegalna rozgłośnia radiowa, która nadawała ze Świdnika. Jej sygnałem była melodia z „Zakazanych Piosenek”. Na ulicach jeszcze skandowano: Zima wasza, wiosna nasza! Nie ma wolności bez „Solidarności!” Do tej pory to słyszę. Potem wszystko ucichło.

Teraz wiem, że stan wojenny oddalił wprowadzenie w Polsce transformacji ustrojowej, zaprzepaścił na wiele lat nasze marzenia o wolności. Wtedy tego nie wiedziałam. Nie myślałam o stanie wojennym, jak o przymusowej ucieczce z „Kina Wolność”.

*

19 grudnia w 1982 roku zawieszono stan wojenny. Jacek, jeden z najdłużej internowanych więźniów stanu wojennego, odzyskał wolność. Przez dwanaście miesięcy był więziony w Kielcach, w Radomiu, w Gębarzewie oraz w Kwidzynie, gdzie także był internowany znany radomski dziennikarz. W więzieniu Jacek brał udział w głodówkach i został przez to pobity.

Wolnością Jacek nie cieszył się długo. Zmarł, mimo natychmiastowej pomocy lekarzy z pobliskiej przychodni, dnia 31 stycznia 1983 roku w swoim mieszkaniu na ulicy Staszica, prawdopodobnie na zawał serca (potwierdziła to sekcja). Sekcję wykonano, bo opozycja solidarnościowa przypuszczała, że został otruty. Przeżył zaledwie 38 lat. Moja sąsiadka Mirka widziała jego pogrzeb. Szybko odeszła z cmentarza, bo się bała. Była wtedy w ciąży. Twierdzi, że takich tłumów nigdy dotąd na pogrzebie nie widziała. Podobno była to największa manifestacja z tamtych lat. Grób podobno został zdemolowany, kwiaty połamane.

Dla mojej rodziny ten rok też zaczął się tragicznie. W styczniu, zmarła kochana matka mojego męża. Nie doczekała się wnuczki. Jedni umierają, drudzy się rodzą… Nasza córka przyszła na świat pod koniec roku. Córka Mirki też. Wtedy urodziło się wiele dzieci. Był to wyż demograficzny lat osiemdziesiątych. Ludzie żartowali, że pomógł w tym stan wojenny i elektrownia, ciągle wyłączając światło.

W tym samym roku Bobi zwolnił się z uczelni. Odeszło także wielu jemu podobnych młodych asystentów. Wkrótce i jego żona przeniosła się do pracy w szkole średniej. Bobi wspólnie z bratem i ojcem prowadził zakład produkcji gwoździ. Był w nim kierownikiem, majstrem i robotnikiem. Robił to wszystko, aby skończyć dom dla swojej rodziny. Budował go własnoręcznie, dlatego budowa trwała aż siedem lat. W roku 1985 Bobi z rodziną wyprowadził się z Oboziska. Zamieszkał w nowo wybudowanym domu.

O innych mieszkańcach ulicy zapomniałam. Byłam zajęta dziećmi i przybita tragediami w rodzinie, jakimi były śmierć synka mojej siostry i śmierć szwagra. Patronem ulicy dalej była Gwardia Ludowa.

Pod koniec lat osiemdziesiątych nastały reformy Rakowskiego. Ludzie wedle nowej propagandy „brali los we własne ręce”. Pamiętam…był taki minister Wilczek, pierwszy biznesmen spod znaku nowych czasów.

To wtedy dowiedzieliśmy się o śmierci jednego ze zwolnionych z uczelni chłopaków. Zginął przywalony belką w pieczarkarni swoich rodziców, która była jego nowym miejscem pracy. Lusia została z dwójką malutkich dzieci.

Inny nasz znajomy po odejściu z uczelni imał się wielu zajęć. Pracował w spółce, której założyciele okazali się przestępcami, bo wykorzystywali lukę w prawie. Po wielu perypetiach poszli na długie lata do więzienia. Niewinni niczemu pracownicy porozrzucani po całej Polsce znaleźli się na lodzie. Potem Darek, usiłował handlować komputerami. Kiedy mu nie wyszło, założył sklepik z artykułami przemysłowymi, który po jakimś czasie zamknął, bo produkty nie szły. Potem znów wylądował na „państwowym”.

My też pracowaliśmy ciągle „na państwowym”; ja w szkole, mąż dalej na uczelni. Już po przemianach Politechnika stała się największym zakładem pracy w mieście. Fabryki zbankrutowały, a ludzie zostali bez pracy. Nie odnaleźli się w nowym ustroju, o który tak walczyli…

A do nas nowe pchało się drzwiami i oknami. Przy urządzaniu mieszkania nachodziło nas wielu „pseudomajstrów”. A to wstrzelą kołki. No to wstrzelili…, większość niepotrzebnych. A to założą uszczelki, no to założyli na centymetrowe szpary w stolarce okiennej, tylko pogarszając szczelność. A to za nasze ostatnie pieniądze wygłuszą drzwi…

Obyś żył w ciekawych czasach! Może to tym razem nie jest przekleństwo? Z kuchennych okien obserwowałam to nowe zjawisko. Nie umiałam go jeszcze nazwać. Kapitalizm? Jego podwórkowym symbolem stał się osiedlowy śmietnik.

Były protesty mieszkańców, że śmietnik jest za blisko okien. Spółdzielnia mieszkaniowa go zamknęła. Przez jakiś czas sprzątacze trzymali w nim narzędzia. Potem ktoś pomyślał, otynkował i zrobił (wewnątrz śmietnika) kiosk z prasą i papierosami. Prasa w kapitalizmie nie szła. Zamieniła się losem ze śmieciami. Te, miały w nowym systemie powodzenie. Odzyskiwano je systemowo i indywidualnie. Codziennie z kuchennych okien widzieliśmy „nurków”, grzebiących w kontenerach.

Mieszkańcy byli zgodni — właściciele kiosku nie mają handlowej żyłki. Miał ją za to pan Jurek. Jego ogólno — spożywczy sklepik przetrwał do tej pory i jest miejscem, gdzie zawsze możemy kupić „ciepłe bułeczki”, obiecywane kiedyś przez ministra Krasińskiego oraz warzywa i nabiał w wyborze, o jakim wcześniej nie mieliśmy pojęcia.

W roku 1987 mój mąż poleciał do Ameryki. Tam uczył się życia, nowego ustroju i konkurencji. Pracując w upale i w wilgotnym, dusznym powietrzu, na amerykańskiej budowie, dobrze poznał smak fizycznej pracy. Kiedyś wpadł do piwnicy. Ból złamanego żebra został jednak ukojony przez zarobione potem dolary.

Właściciel domków jednorodzinnych, które wtedy budowali, Walter, Amerykanin polskiego pochodzenia, właśnie zbankrutował. Oszukał go jego znajomy, deweloper, zwlekając z kupnem już wybudowanych domów do czasu, aż ceny spadły. Mój mąż zżymając się na ludzką nieuczciwość usłyszał od Waltera: ja nie mam do niego pretensji, skąd! Wręcz przeciwnie! Chętnie wszedłbym z nim w jakiś interes; jak mnie tak wykolegował to widocznie bardzo dobry z niego biznesmen…

Gdy teraz oglądam program Elżbiety Jaworowicz i widzę setki zrozpaczonych ludzi, i słyszę jak deweloper (tym razem bardzo dobry polski biznesmen?) pozbawił ich upragnionego mieszkania, to w takich momentach kapitalizm mi się bardzo nie podoba. Zastanawiam się: to zasada „fair play” w nim nie obowiązuje? A może chodzi tu o to, kto kogo wyeliminuje — siłą, sprytem, inteligencją czy tupetem? 

Jakaś migawka w telewizji i znów wspomnienia związane z rocznicą katastrofy „Kościuszki” w 1987 roku.

Mój mąż leciał do Nowego Jorku tydzień po tym tragicznym wydarzeniu. W całym kraju i na Okęciu panowała żałoba. Odwoził nas kolega męża. Żartował: nie bój się, samoloty co tydzień nie spadają!

Jasiu w rodzinnych opowieściach jest bardzo wielkim szczęściarzem. Miał lecieć „Kopernikiem” właśnie w ten pierwszy weekend maja — bo była wolna sobota… Nie poleciał. Pieniądze od brata na bilet nie wpłynęły na czas na konto. Czas życia albo czas śmierci!?

Miałam o tym nie pisać — za dużo tu tragedii. Ale piszę, bo przecież to rzecz o życiu i o kosztach transformacji ustrojowej, a w katastrofie samolotu zginęło 180 Polaków. Nie doczekali się wolności, poczuli tylko jej przedsmak. Większość z nich to emigranci zarobkowi. Rozumie to ten, kto pamięta, że wiza do Ameryki to było coś, jak złapanie Pana Boga za nogi.

Wigilia 1989 roku była w naszym domu okropna… Może miałam depresję? Byłam podenerwowana i od dłuższego czasu przygnębiona. W Rumunii była krwawa rewolucja. Baliśmy się, co będzie w Polsce. Rozpolitykowany i bardzo przejęty masakrą w Siedmiogrodzie Jan, zamiast zabijać karpia, poszedł „przelewać” własną krew.

W punkcie krwiodawstwa spotkał Wojtka, olimpijczyka, młodego człowieka, z którym nie raz dyskutował o wspólnej pasji — chemii. Teraz połączyło ich coś jeszcze. Miłość do ludzi rannych w Rumunii. Obydwaj oddali dla nich krew. Miał jeszcze wiele zalet ten genialny chłopak, przyjaciel naszego starszego syna. Niestety. Zginął staranowany przez tira w latach dziewięćdziesiątych w drodze do Szwecji „na truskawki”. Zginęła z nim matka, a siostra ledwie ocalała. Pasażerowie z „Kopernika”, Wojtek i jego mama to były, w mojej świadomości, pierwsze ofiary kapitalizmu i toczącej się walki o byt.

Drapieżny i dziwny jest ten nasz kapitalizm. Odkrycie to nie było i nie jest dla mnie budujące.

W Boże Narodzenie 1989 w Târgovişte w Rumuni zastrzelono Nicolae Ceausescu.

*

Rok 1990, już było po okrągłym stole, po zburzeniu muru berlińskiego. Powstały pierwsze markety, które były dla nas czymś nieznanym i nie bardzo umieliśmy w nich kupować. Mąż, oparty o wózek, znudzony, smętnie chodził po ogromnych dla nas sklepowych przestrzeniach, a ja z dziećmi biegałam i nie umiałam się zdecydować, co mam wybrać z tej rozmaitości towarów.

„Osiołkowi w żłoby dano,
W jeden owies, w drugi siano.
Uchem strzyże, głową kręci
I to pachnie, i to nęci.[…]
Trudny wybór, trudna zgoda
Chwyci siano, owsa szkoda,[…]”

Podkładano nam pod oczy to, co powinniśmy kupić. Był to niekoniecznie potrzebny i najlepszy towar. Zaczęła się zabawa, kto kogo przechytrzy. My sprzedawcę, korzystając z promocji i odgadując jego sztuczki, czy on nas. Najważniejsze, aby nie czuć się nabranym. Uczyliśmy się tego długo.

Inną nowością były wtedy lumpeksy, czyli sklepy z używaną odzieżą. Wchodziłam do takiego sklepu zawsze chyłkiem i czułam się upokorzona. W dzieciństwie przeżyłam nie taką biedę, ale starych ubrań nigdy nie musiałam kupować. Moje koleżanki też były zmuszone kupować stare ciuchy z zachodu. One jednak robiły dobrą minę do złej gry. Idziemy do Peweksu? Pytały i śmiały się, a potem dumnie chodziły w zdobycznych fatałaszkach.

Byliśmy podobno wolni. O czasach PRL-u chciałoby się zapomnieć…, Tadeusz Mazowiecki chciał oddzielić je od nas „grubą kreską”. W swoim expose w 1989 roku mówił o przekraczaniu sporów i podziałów, umiejętności poszukiwania partnerstwa, o zrezygnowaniu z odwetu za przeszłość. Mówił… A ludzie kłócili się dalej; jeden zaperzał się na słowo „Wałęsa”, drugi na słowo „Jaruzel”, a trzeci na Magdalenkę.

Gwardia Ludowa, jako organizacja komunistyczna stała się teraz be. KPN domagało się, aby PZPR uznać za organizację zbrodniczą. Moczulski, który potem sam okazał się płatnym agentem, krzyczał w sejmie: Płatni Zdrajcy! Pachołki Rosji! To o byłych członkach partii, czyli o nas też.

To, co się działo w kraju, przekładało się na miejscowe wydarzenia. W naszym mieście też rządziła prawica. Kolejne ronda nazywano imieniem Przenajświętszej Panienki i budowano pomniki dzieci nienarodzonych. Na skutek nacisków, na początku lat dziewięćdziesištych zmieniono nazwę „naszej” ulicy. Stała się teraz ulicą Jacka Jerza.

Nad „Sekwaną” też wrzało. Tablice z nazwiskiem ktoś zamazywał. Czy ludzie nie życzyli sobie takiego patrona? Czy nie trafiał do nich argument, że Jacek walczył o zmianę ustroju, że stał się ofiarą tej walki?

Jarek w tym czasie miał inne problemy niż zmiana nazwy ulicy. Kontrakty na handel bronią wstrzymano. Zakładom groziło bankructwo. Najpierw były przestoje, urlopy. W końcu słynny „Walter”, którego patron też przestał być bohaterem, co to się „kulom nie kłaniał”, upadł. Dwadzieścia tysięcy ludzi miało znaleźć się na bruku.

Związek Zawodowy Jarka, chociaż teraz „niezależny” nie był „solidarny”. Powiedział robotnikom — bohaterom czerwca 1976 roku: wygraliśmy, ale teraz musicie radzić sobie sami.

Jarek nie mógł za radą Jacka, wybierać sobie dyrektora. Jego zakład pracy został zamknięty. Jarek nie był przygotowany do zmiany zawodu. Zaczął stosować ucieczkę od trudnych problemów. Działka i piwko były teraz jego nową pasją.

A nasza córeczka miała już siedem lat. Jak wiele rodzin w tym czasie, schroniliśmy się przed brutalnym światem w domowym zaciszu. Przeżywaliśmy naprawdę dojrzałe rodzicielstwo. W rozmowach ze znajomymi podkreślałam na każdym kroku, że dzieci powinno się mieć po trzydziestce… Tym razem nie było mowy o wysłaniu jej na drugi koniec miasta autobusem. Całe nasze życie obracało się wokół trójki dzieci i ich szkolnych i pozaszkolnych problemów. Zapomnieliśmy o starych przyjaźniach, ale życie nam je wkrótce przypomniało.

Dom Bobiego był prawie ukończony. Wygodnie im się w nim mieszkało, szczególnie przez kontrast z małym pokoikiem w hotelu asystenckim. Rodzinka często siadała przy nastrojowym kominku i rozkoszowała się ciepłym, domowym ogniskiem. Nie na długo.

Zakład produkujący gwoździe znajdował się w garażu. Bobi pracował w nim w dzień i w noc, aby wykończyć dom i utrzymać rodzinę. Z sufitu warsztatu zwisała żarówka przeciągnięta na prowizorycznym przewodzie. Oświetlała ona pracującą maszynę. Nagle zgasło światło. Może krople wody zalały nieosłoniętą żarówkę? Zaskoczony Bobi chyba szukał po omacku wyjścia i wtedy maszyna wciągnęła mu rękaw, a potem rękę. Zemdlał z bólu i z upływu krwi. W nocy Myna weszła do zakładu. Znalazła tam Bobiego. Był już martwy.

Mąż Nadii, aktywny politycznie i głośny uczestnik strajku, także odszedł z Uczelni. Pracował u „Tescha”. Pracę w przemyśle traktował jako zesłanie i nie mógł pogodzić się z losem. Był święcie przekonany — i jest do dziś — że to przez udział w strajku. W zakładzie przetwórczym, on, inżynier miał pole do popisu, ale głównie udzielał się politycznie. Działacze z „Solidarności” byli teraz na topie. Wkrótce jego aktywność została zauważona i dostał się do władz miasta. W domu mu się dla odmiany nie wiodło. Podobno się rozwiódł. Pytałam męża, czy Ryśkowi nie przeszkadzała w tym Matka Boska w klapie swego przywódcy Wałęsy. Usprawiedliwiał go: jak tu budować kolejną Polskę z pierwszą żoną? E tam…, plotkowałam po babsku, może żona Rosjanka nie pasuje do jego wizerunku antykomunistycznego polityka?

Kiedy zginął Bobi, przyjaciele jego rodziny udali się do Ryśka z prośbą, aby pomógł Mynce, aby „zajął się rodziną” towarzysza ze styropianu. Mógłby na przykład pomóc jej w przyśpieszeniu przydziału telefonu, na który rodzina czekała piętnaście lat. Telefon w odległej dzielnicy, dla samotnej matki był bardzo potrzebny. Myna czekała przede wszystkim na wsparcie psychiczne, na dobre słowo. Nie doczekała się.

*

Demokracja mimo trudności zaczęła działać. To już nie była jedna, jedyna słuszna partia, w której co jakiś czas wymieniali się aparatczycy. W mieście rządziła prawica, a w 1998 zaczęła rządzić lewica. O prezydencie z jej ramienia było głośno. Za jego kadencji ukończono ważny wiadukt i budowano ulice. W tym czasie powstało też wiele marketów, a przez to towary były najtańsze w całej Polsce. Natomiast właściciele małych sklepików klęli ile wlezie! Na lewicowej władzy nie zostawiano suchej nitki. W marketach za „marne grosze”, ciężko pracowała „moja” szkolna młodzież. Zostało jeszcze trochę kolorowych „motyli”! Pocieszałam się. Mało zarabiają, ale przynajmniej nie musieli emigrować i pozostawiać miasta nad Mleczną okrytego szarością i starością.

Tymczasem opozycja solidarnościowa miała lewicy za złe wszystko, a przede wszystkim przeszłość. Pomstowała na Tadeusza Mazowieckiego, że zastosował „grubą kreskę”. Domagała się dekomunizacji. Mandat demokratyczny miała w głębokim poważaniu.

Był rok 2001. Wtedy lewica słuchała jeszcze głosu ludu, ich tradycyjnego do tej pory wyborcy. Chyba posłuchała mieszkańców Oboziska i „nasza” ulica z powrotem stała się ulicą Gwardii Ludowej.

Usatysfakcjonowani w swej większości mieszkańcy ulicy położyli się spać na ulicy Gwardii Ludowej, a rano obudzili się już na ulicy Jacka Jerza. Podobno to działacze Ligii Republikańskiej zerwali i zamienili tabliczki.

Jarek, obecnie układacz kostki brukowej z Jadaru, gdy zobaczył na bloku tabliczkę z nazwiskiem swojego starszego kolegi Jacka zaklął: — to co jest kurna grane? Zmieniają te tabliczki jak rękawiczki, że człowiek nie nadąża biegać do urzędu i zmieniać dokumentów. Raz hetta to znów wiśta…To już żołnierze, co ginęli za okupacji w partyzantce są źli?

Czy taki niesforny i niepokorny działacz KPN-u dla wszystkich musi być dobry?! Zresztą już się w tym wszystkim pogubiłem. Niech lepiej te pieniądze przeznaczą na stołówki dla biednych! A może by tak ponumerować te ulice to byłby wreszcie święty spokój!?

Jarek wylądował na bruku, a raczej na kostce brukowej… Zaś jego matka robiła na szydełku moherowe berety, słuchając równocześnie Radia Maryja. Słyszał jak z namaszczeniem w głosie pozdrawiano: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Po czym padała odpowiedź: — I Maryja zawsze dziewica! Jarek wiedział, na kogo jego matka będzie głosować w najbliższych wyborach. On się jeszcze zastanawiał.

*

W międzyczasie z KLD i części AWS-u powstała partia liberalna — Platforma Obywatelska. W następnej kadencji w demokratycznych wyborach w mieście władzę objęło ugrupowanie pod przewodnictwem Generała. Sytuacja znów uległa zmianie. Wiceprezydentem został Krzysztof, były radny z tego ugrupowania, a teraz z PO — „chłopiec z naszej ulicy”. Miał już dość miejscowych kłótni, zaproponował zmianę nazwy ulicy. Znalazł jej nowego patrona.

Jan Winczewski był krewnym Stanisława Wernera, zabitego przez carską armię, patrona innej pobliskiej ulicy. Gdy wybuchła druga wojna wzorem wuja, chciał „będąc w kołysce łeb urwać hydrze” — zapisał się do ruchu oporu. Był członkiem Armii Krajowej, a że miał talenty rysownika, odtworzył dla organizacji plany miasta. Józef uczęszczał na tajne komplety. Były one chlubą Radomia, opisane później przez Elżbietę Jackiewiczową w słynnej książce „Pokolenie Teresy”.

W swoim mieszkaniu na ulicy Słowackiego Winczewscy organizowali spotkania podziemia.

24 września 1942 roku do mieszkania Winczewskich wtargnęło gestapo. Aresztowało całą rodzinę. Codziennie zabierano ich do siedziby gestapo na ulicę Kościuszki. Byli tam przez dwa tygodnie torturowani. Do tej pory na ścianach piwnic są napisy wydrapane przez więźniów. Potem zostali skazani na śmierć. Wszyscy: matka Stanisława, jej synowie Henryk, Jan i jego żona, no i najmłodszy Józef. Żona Jana, Ada, była wtedy w ciąży. Najpierw w Rożkach zastrzelono Matkę, Adę, Jana i Henryka. Poczekano, aż Józef skończy czternaście lat. Potem jego też zastrzelono.

O tej rodzinie mówiło się często w patriotycznym domu Krzysztofa. Mama do tej pory z bólem wspomina los znajomych: Ich śmierć nie może być zapomniana! Krzysiu! Ulica Rodziny Winczewskich…Tak nazwiemy naszą ulicę!

W 2003 roku na ulicy nareszcie zapanował spokój.

*

W kraju w 2005 roku, wygrała prawicowa partia, która zdobyła wyborców populizmem, propagowaniem kary śmierci i nakręciła spiralę rozliczeń. Nazwę tej partii tłumaczono: „podsłuchy inwigilacja szczucie”. Nieszczęściem było, że każdy pragnie prawa i sprawiedliwości… 70% społeczeństwa „poszło w nowym ustroju z torbami”. To fakt. Rozgoryczeni, zubożali, naiwni, mający nadzieję na sprawiedliwość, stali się wyborcami populistów, zdradzając skompromitowane SLD. Sztama z ojcem Rydzykiem zdobyła partii wiele głosów i przeważyła szalę zwycięstwa na jej korzyść. Platforma przegrała kilkoma procentami.

Po wyborach w kraju i w mieście spokoju nie było. Walka przybrała bardziej nowoczesną formę. Precz z komuną! Pisano teraz na forach internetowych. Nigdy nie było wiadomo, komu przypną ten najstraszniejszy w Polsce epitet. Chłopcem do bicia tym razem stała się obecna ekipa władz miasta. Generał i Krzysztof też, bo walką o zmianę nazwy ulicy i wieloma niepopularnymi decyzjami, jakie władze muszą podejmować, narazili się wszystkim i tym z prawa i tym z lewa. Nie pomogło umieszczenie na ulicy Rodziny Winczewskich tabliczki ku czci Jacka Jerza i pro-kościelne sympatie Krzysztofa. I tak zaczęto go wyzywać od ubeków, lustrować. Nie pomogły też jego charytatywne działania, zainspirowane kontaktami z kanadyjską Polonią, plany budowy Domu Dziecka, udział w ratowaniu szpitala specjalistycznego… Musiał udowadniać, że nie jest wielbłądem. Proces lustracyjny trwał kilka lat, aż wreszcie na sesji miejskiej już po nowych wyborach, kiedy jego ugrupowanie przegrało, a władzę tak jak w całym kraju, objęli „genetyczni patrioci”, pokazał dowody na to, że nigdy ubekiem nie był. Nie uwierzyli. Bo: nie o to chodzi, by złapać króliczka, ale by gonić go?!

Dziwna jest ta demokracja… Po półtora roku trwania nowej koalicji wszystkie standardy obniżyły się znacznie. Cofnęliśmy się w czasie. Darwinizm do kosza. Ewolucji nie ma…Wyborcy to hołota. Gwałt już nie jest gwałtem. Śmiech przeraża. Kobieta zredukowana w polityce i w życiu do płodności.

Rząd w kraju a Polacy w Londynie… i w Dublinie. Córka Bobiego skończyła z wyróżnieniem medycynę i… pracuje tam gdzie Polacy — jako kelnerka. Jej ojciec przewraca się w grobie…

„Psy (kundelki) szczekają, a karawana jedzie dalej!” Jeździ w kółko. Podobno, kto nie idzie do przodu ten się cofa…

O przepraszam! Z tym cofaniem to chyba przesadziłam. Oto różnica między tymi a tamtymi czasami:

— Wy tam Moskwie to nie macie wolności słowa! U nas to można wyjść sobie na ulicę i krytykować naszego, amerykańskiego prezydenta, nagadać na niego ile wlezie!

— No!… Jak to nie mamy wolności słowa? U nas też można wyjść na ulicę i krytykować waszego amerykańskiego prezydenta!

Nara… Do następnej zmiany adresu.


* Leć myśli na złotych skrzydłach… — tak śpiewał chór niewolników z opery Verdiego „Nabucco” (powrót).
** Jan Majowski „Hanik”: Trzeci wstrząs, Zabrze. 1982 (powrót)

© Copyright by Maria Guzik, 2007



[ góra ]

e-czytelnia

[ powrót ] | [ góra ]

 


 


Na tej stronie wykorzystujemy ciasteczka (ang. cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystanie z naszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies, umieszcza je w pamięci Twojego urządzenia. Więcej informacji na temat plików cookies znajdziesz pod adresem http://wszystkoociasteczkach.pl/ lub w sekcji „Pomoc” w menu przeglądarki internetowej.