e-czytelnia™ Wydawnictwa „e media” = literatura w internecie

e-czytelnia ` e media` - Strona główna

wersja e-czytelni™ dla urządzeń mobilnych Przejdź do treści

Internetowa czytelnia dobrym miejscem na Twój debiut literacki

Facebook



Yanina: „Bez związku z niczym” — Ludzka rzecz

Komentarze» Wersja mobilna»

Ludzka rzecz

Zawsze robiły na mnie wrażenie krótkie charakterystyki osób lub życia, jakie zwykło się prezentować w celach poznawczych. Do najbłyskotliwszych należała ta, która składała się z niczego, a przedstawiona została na piśmie. Upchnięcie całego swojego życie w przestrzeń mieszczącą się przed pierwszym słowem w taki sposób, że nie miało się dalszych pytań, było niewątpliwie osiągnięciem w zwięzłości komunikacji. Ja jednakże nie stosowałam tej metody. Zwykłam przedstawiać się losowo wybranym imieniem, po którym następowało stwierdzenie, że moje dotychczasowe życie dawało się zamknąć w jednym zdaniu mieszczącym się w dwóch linijkach.
Podanie jakiegoś imienia,
nawet jeżeli zmyślonego,
wydawało się warunkować ludzką tożsamość mojego istnienia.

Niestety, rozwiązania tego rodzaju nie nadawały się do negocjacji kolejnej pracy. Ale też potencjalny pracodawca nie mógł liczyć na zmiłowanie, gdy miał czelność zadawać jakiekolwiek pytania w sprawach osobistych. Sam fakt rozważania tego rodzaju osobliwości świadczył o dużych ograniczeniach umysłowych takiej osoby. A ja nie przepadałam za tym, żeby mieć szefa, który tworzył problemy tam, gdzie ich nie było. Swojego czasu na słynne pytanie: „Czy jest Pani w ciąży?”, zwykłam odpowiadać: „Prawdopodobnie nie...”, tu sięgałam do kalendarza, otwierałam na chybił trafił. Budowałam milczeniem napięcie przez dłuższą chwilę. Po czym dodawałam ciepłym tonem patrząc ze szczerze udawanym współczuciem dla głupoty rozmówcy: „Dokładnie za 8 dni mogłabym powiedzieć na ten temat coś bardziej konkretnego, ale raczej powątpiewam, by była ku temu okazja. Z zakresu pana/pani zainteresowań wnioskuję, że nie jest pan/pani w szczególny sposób usatysfakcjonowany/usatysfakcjonowana z własnego życia intymnego. Sugerowałabym w tej sytuacji niezwłoczne złożenie wizyty u lekarza specjalisty. Czy życzy sobie pan/pani, abym przekazała sekretarce polecenie podjęcia w tym celu stosownych kroków?” Zrozumiała rzecz, że z biegiem lat przestałam być adresatką tego rodzaju pytań, co w znacznym stopniu utrudniało mi eliminowanie osób o skłonnościach do patologii seksualnych z mojego życia zawodowego. Wahałam się nawet, czy poddać operacji plastycznej ciało, czy może raczej dokument stwierdzający tożsamość.
Jednakże uleganie zbiorowemu procesowi starzenia w gronie znajomych i przyjaciół
było czarująco ludzkie.

Dla większości firm dużych i małych konieczność plątania się po jakimś rynku, świadczenia usług i obsługa klientów była poważnym utrudnieniem w prowadzeniu działalności i w znacznym stopniu dezorganizowała ich świetnie unormowane życie wewnętrzne. Zdanie: „Jem, nie widać?”[1] było uniwersalną misją, od której nie należało odstępować. Ale też nie należało jej jawnie wymieniać ani w dokumentach, ani wobec pracowników, ani tym bardziej w sloganach reklamowych, dla zachowania tajemnicy sukcesu przed wścibską konkurencją. Klienci również byli ludźmi lub reprezentowani byli przez ludzkie istoty.
Nikt też nie ukrywał, że przeciętny człowiek jest najskuteczniej wybijany z nudy przez
awanturowanie się,
składanie skarg,
bezpodstawne roszczenia w stosunku do reszty świata,
ustawiczne narzekanie na otoczenie,
bezwzględną walkę o godność i szacunek dla własnej osoby prowadzoną bez przebierania w środkach,
zdobywanie towarów spod lady,
zażarte targowanie się choćby o cenę ciętej roślinki kwitnącej przeznaczonej na urodziny dla jakoby ukochanego kociaka,
protestowanie przeciwko czemukolwiek, co się właśnie działo,
aktywne zwalanie obowiązków i odpowiedzialności na innych,
skrupulatne podgarnianie pod siebie
lub, jeżeli było za obszerne lub zbyt ciężkie i nie dawało się przejąć,
niszczenie czegoś,
co akurat zdołało zaistnieć samo przez się lub stworzone przez jakiegoś wariata.
To ludzka rzecz,
podrywać,
kokietować
i flirtować
ze wszystkim,
co się rusza,
w celu zaspokojenia swoich nad wyraz ludzkich potrzeb.

Na ogół byłam zaangażowana w wykonywaną pracę, nawet jeżeli była pozbawiona logiki i nudna.
Szczególnie lubiłam
kolczyki spinaczy,
podwiązki tasiemek od teczek,
zmysłowy szept przekładanych dokumentów,
masaże kręgosłupa stopami inflacji i bezrobocia,
stepowanie w czarnych pończochach i czarnej bieliźnie na progach podatkowych,
twardość okładek segregatorów,
pieszczoty programów redukcji kosztów,
pulsowanie kursów walut,
zdecydowany nacisk zszywacza
i szczytowanie zwolnienia grupowego.
W godzinach pracy miewałam też całkiem zwyczajne fantazje erotyczne, ale zwykłam je dzielić wyłącznie z osobą, której dotyczyły.
Przez kilka lat na naradach budżetowych zajmowało mnie głównie
doskonalenie
Błękitnego kaprysu z widelcem.
Nie rozwijałam jednak tego tematu na forum publicum.
Prywatny kod wymiany tego rodzaju spostrzeżeń budowany był przez te osoby, które dzieliły daną sytuację, a nie poprzez czkawkę wspomnień.
Nie miałam też większego przekonania, co do opisywania preferencji erotycznych.
W pewnym sensie ich nie posiadałam, co nie tłumaczyło w wystarczającym stopniu wykrętności moich wypowiedzi w tej kwestii.
Przy okazji pisania tomów opracowań dotyczących założeń do systemów informatycznych, sporządziłam listę perełek, które...
Kiedyś...
Urzekły mnie,
uwiodły zmysły,
ogłupiły logikę,
zaślepiły wyobraźnię
i zaczarowały serce.
Pragnienie przytulenia się wzbudzały we mnie swojego czasu:
pojawianie się mężczyzny na randce w zestawie złożonym z ulubionych części garderoby, które zupełnie do siebie nie pasowały nadając mu wygląd włóczęgi,
opanowany sposób poruszania się z zawsze podniesioną głową,
krzywizna przygarbienia postaci,
wielce wybredny fason kapelusza,
zmarszczki na czole,
spojrzenie kopniętego psa,
dwudniowy zarost,
starannie wypielęgnowana szpakowata broda,
próżność wymalowana otwarcie na twarzy w chwilach triumfu,
ciepłe brzmienie śmiechu,
piękny kształt niemal łysej głowy,
krótko przystrzyżone, gęste, siwe włosy,
znoszona kurtka z puszczającymi na szwach nitkami,
rozsypujący się pod dotykiem wzroku brązowy sweterek,
niezwykle elegancki krój kamizelki,
gest wyjmowania spinki z mankietu koszuli,
puszystość klatki piersiowej,
cudownie owalny brzuszek,
zarośnięty pępek,
prostota klamerki u paska,
wyblakłe i poprzecierane dżinsy,
spiczaste kolana,
kształt paznokci i palców u stóp,
siła ramienia biegnącego na ukos przez moje plecy,
niezręczność w obchodzeniu się z ciałem kobiety,
spanie z trzymaniem się za rączki,
moment łakomego obmacywania wzrokiem jedzenia,
sposób trzymania sztućców,
technika otwierania butelek wina,
zdolność do wspólnego upijania się, gdy ja miewałam na to ochotę,
łagodność,
bezgraniczna szczerość dalece przekraczająca wszelkie granice taktu,
absurdalne poczucie humoru,
absolutna bezradność wobec stanu gorączki, podniecenia i abstrakcyjnego zjawiska prasowania koszul,
czułość dla roślin.
Nieludzkim byłoby przypisywać te cechy jednej osobie,
a jeszcze mniej ludzkie oczekiwać,
że jedna osoba jest w stanie dobrowolnie uczynić im zadość.

A potem nieuchronnie wprawiały mnie one w stan ducha na pograniczu wzruszenia, gdy uparcie testowałam wytrzymałość psychiki szefów na kolejne przesunięcia terminów realizacji tych samych zadań. Zwykle nie miałam żadnych uprzedzeń, co do wyznaczonych dni i precyzyjnych planów działania zakreślonych z dużym marginesem rezerwy na ryzyko niepowodzenia. Stopień ich trudności nie powodował ani odruchu zasypiania, ani paniki natychmiastowego składania wypowiedzenia. Jedynie cele i misje wzbudzały cień wątpliwości. Bowiem jakkolwiek nie brzmiały, przebijała przez nich wyłącznie chęć uczynienia zadość absurdom strategii tworzonej dla zaspokojenia zachcianek i zastępczych fantazji erotycznych osób zarządzających firmą, oraz dążenie do uhonorowania wewnętrznych regulacji zdefiniowanych najprawdopodobniej dlatego, że ktoś kiedyś onanizował się wykazywaniem się w czymkolwiek, bez żadnego odniesienia do świata zewnętrznego. W każdym razie nie wysunięto nigdy innej hipotezy usiłującej wyjaśnić w jakikolwiek sposób ich genezę.
Jakże ludzkie wydawało się uparte utrzymywanie się w stanie błogiej niewiedzy.

Po zapoznaniu z założeniami do kolejnego doskonale sformułowanego projektu, odruchowo przywoływałam obraz i akustykę dzikiego lasu nocą. Księżyc szans i zagrożeń świecił złowrogo i co chwila znikał za ciemnymi chmurami ryzyka przekroczenia budżetu. Bagno wolnego rynku, zupełnie nierozpoznawalne w ciemnościach niewiedzy i oparach mgły próżnych oczekiwań, bulgotało żarłocznie w pobliżu. Dzikie bestie konkurencji prężyły się do skoku przeraźliwie wyjąc, z gardła wydobywając na przemian przeraźliwy ryk i charkot. Paskudne pająki nieprzewidzianych trudności spadały znienacka na kark lub przebiegały drogę bardzo szybko przebierając włochatymi odnóżami. Bardzo ostrożnie penetrowałam najbliższe gąszcze pełne obrzydliwych potworów i pomniejszego robactwa w poszukiwaniu tych części mechanizmów organizacji, które nie działały. Nieprzyjemnie szeleściły szczegóły kształtów liści, gałęzi i pni. Wilgotne pajęczyny czczych obietnic nagrody oblepiały ciało i krępowały ruchy. W ciemnościach połyskujących krótkimi błyskami nieprzyjaznych spojrzeń, trudno było po omacku stwierdzić cokolwiek na pewno. Utrzymując pozory celowości i precyzji swoich kroków i gestów błąkałam się jakiś czas po okolicy. Bywałam tam bardzo często, ale zawsze czułam się obco. Za każdym razem ukształtowanie powierzchni i otoczenie były inne. Gdy już udało mi się odnaleźć jakąś ścieżkę, rozpętała się nawałnica. W blasku gwałtownie spadających piorunów odpowiedzialności za losy wszechświata stawałam się łatwym celem dla nagonki poszukującej winnych. Zaczęłam kluczyć pomiędzy drzewami coraz to przyśpieszając kroku, a w końcu biegnąc coraz szybciej traciłam oddech, buty ślizgały się po mokrej ziemi, potykałam się o korzenie, w dół waliły się konary łamane potężną siłą wichru restrukturyzacji. Resztką sił dotarłam do omszałych murów starego zamczyska. Wśliznęłam się na dziedziniec przez szczelinę w bramie. Skulona podbiegłam do wieży, na której wisiała podświetlona tablica informacyjna wskazująca lokalizację urzędujących tam instytucji. Bez wahania podążyłam w kierunku piwnic archiwum. Przy nowoczesnej budce strażniczej recepcji zawrócono mnie nakazując wpłacenie ustawowo ustalonej kwoty na rzecz Stowarzyszenia Walki o Zachowanie Wszystkich Dokumentów w Formie Papierowej dla Przyszłych Pokoleń. Nie mogłam tego uczynić w kasie mieszczącej się w zamczysku, gdyż była już zamknięta. A poza tym, znajdowała się poza bramką kontrolną, do której przekroczenia upoważniało posiadanie dowodu dokonanej wpłaty. Udałam się na poszukiwanie najbliższego banku lub urzędu pocztowego. Na skutek anomalii pogodowych przyszło mi brnąć tam i z powrotem przez szalejącą w najlepsze zadymkę w sztywniejącym kostiumie biurowym w kolorach firmowych pracodawcy, zarękawkami osłaniając twarz przed zacinającym śniegiem, przy mrozie trzaskającym raźno pod pantoflami na wysokich obcasach. W drodze powrotnej sprężystość i szybkość moich kroków redukowana była przez złamany obcas, pęcherze od butów uwierających na piętach i głębokie zaspy. Po ponownym dotarciu do zamczyska z pewnym wahaniem co do braku intensywności i odcieni kolorów mojego ubioru, przepuszczono mnie przez wampirzą kontrolę przepustek. Z identyfikatorem gościa w zesztywniałych dłoniach pokuśtykałam wąskimi schodami poniżej licznych pięter podziemnego garażu. W otchłani świetnie klimatyzowanych pomieszczeń, pomiędzy regałami uginającymi się pod ciężarem tajemniczych pudeł, unosiła się wyzywająco umalowana istota, na którą składały się wyłącznie elementy makijażu tj. pudrowa maska twarzy z wyraźnie zaznaczonymi karminowymi ustami, intensywnie czarnymi brwiami i rzęsami otaczającymi głęboką pustkę po oczach, zgrabna fryzurka ze sztucznych włosów upiętych w kok, pomalowane pazurki u stóp i u dłoni, kolczyki w miejscach, gdzie zapewne znajdowałyby się uszka i pępek. Zjawa ta konsumowała powoli niezbyt świeżo wyglądającą potrawę ze sterczącymi poza brzegami tacy długimi, sztywnymi włoskami i spieczonymi czułkami. Gdy już skończyła jeść oblizując te miejsca powietrza, gdzie znajdowałyby się zatłuszczone paluszki, poprawiła makijaż, zaniosła brudne naczynia do pomieszczenia socjalnego, zaparzyła kawę, przeczytała gazetę i kilka kobiecych magazynów, zrobiła porządek w torebce, ponownie poprawiła makijaż, odbyła kilka rozmów telefonicznych z krewnymi i znajomymi, jeszcze raz starannie poprawiła makijaż, wyskoczyła na miasto w sprawie nie cierpiącej zwłoki, wróciła skonana, poprawiła makijaż i z pogardą podała mi „Wielką księgę niedopuszczalnych do oficjalnego obiegu zachowań świata nieuwzględnionych w obowiązujących modelach biznesowych, bo nie pasowały lub mogłyby mieć negatywny wpływ na działanie firmy”.
Bardzo ludzkim wydało się to troskliwe dbanie o swój wygląd,
nawet w sytuacji,
gdy się go nie miało.

Z dwojga złego, jakimi były: rutynowe odbębnienie kolejnego zadania w narzuconych terminach przy znikomym budżecie, oraz udowodnienie, że zadanie było niewykonalne z nie dających się w żaden sposób wyeliminować przyczyn niezależnych od osób niezłomnie usiłujących dokonać jego realizacji, to drugie było po prostu cokolwiek mniej nudne. Moje poczynania w obszarze ustawicznego dostosowywania idealnych terminów do ułomnej rzeczywistości rzadko kiedy powodowały jakiekolwiek zaburzenia w układach przepływu kadr, funduszy i informacji wchłaniającego mnie organizmu firmy. Zazwyczaj aktywnie spoczywając na drodze ku świetlanej przyszłości, jak rozjechane ścierwo średniej wielkości zwierzęcia[2], wpływała ona na przyszłe oblicze świata. Nieodmiennie wywołując przy tym wrażenie, że w pierwszej kolejności należy dokonać jego korekty poprzez operację plastyczną w trybie na wczoraj.
To było bardzo ludzkie
żywić jakąś obawę,
bać się,
być przerażonym,
popadać w panikę
i walczyć ze wszechogarniającym strachem.
A jeżeli nie odnajdowało się w danym momencie jakiegoś obiektu zagrożenia,
ludzkim odruchem było powołać go do życia siłą wyobraźni.

W mojej pracy najbardziej lubiłam przebywać na urlopie. Firma mogła nie istnieć, byle płaciła, niekoniecznie godziwie. Plotki głosiły, że w krajach cywilizowanych w owym czasie godziwym wynagrodzeniem była pensja pozwalająca utrzymać 5-osobową rodzinę. Nie byliśmy aż tak naiwni i nie dawaliśmy wiary pogłoskom. Przestawaliśmy narzekać na bóle egzystencjalne, gdy wysokość zarobków pozwalała opłacić rachunki i coś jeszcze z nich zostawało na tzw. życie.
Nieliczne jednak osoby nie powątpiewały,
iżby ludzką rzeczą było skłaniać się ku takiej działalności lub pasywności,
która dawała choć odrobinę satysfakcji,
która zapewniała niezbędne minimum przyjemności,
która uwalniała,
a nie zabijała,
wyobraźnię i radość z każdego dnia.

Po latach dowiedziałam się,
że jedyną ludzką rzeczą,
jaką udało mi się z siebie wydobyć,
były opowieści o doświadczeniach zawodowych
zgromadzonych zarówno z pozycji pracownika na szeregowym stanowisku,
jak i właściciela firmy,
osoby kierującej ludźmi,
osoby będącej kierowaną przez innych ludzi,
klienta nabywającego towary i usługi,
pacjenta uskarżającego się na drażniące dolegliwości
lub petenta w urzędzie.
Były one jednak nieludzko nudne,
bo jednakowe dla wszystkich mi współczesnych.
Spędziłam dużo czasu w każdej z tych ról,
bardzo rzadko bywając dla innych i dla siebie
po prostu
człowiekiem.


[1] Kwestia z filmu „Miś” w reżyserii Stanisława Bareji.

[2] Popierałam stowarzyszenia ochrony życia roślin i godności egzystencji kamieni.

© Copyright by Yanina, 2004



[ góra ]

e-czytelnia

[ powrót ] | [ góra ]

 


 


Na tej stronie wykorzystujemy ciasteczka (ang. cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystanie z naszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies, umieszcza je w pamięci Twojego urządzenia. Więcej informacji na temat plików cookies znajdziesz pod adresem http://wszystkoociasteczkach.pl/ lub w sekcji „Pomoc” w menu przeglądarki internetowej.