e-czytelnia™ Wydawnictwa „e media” = literatura w internecie

e-czytelnia ` e media` - Strona główna

wersja e-czytelni™ dla urządzeń mobilnych Przejdź do treści

Internetowa czytelnia dobrym miejscem na Twój debiut literacki

Facebook



Justyna Jendzio: „Syn watahy” — odcinek 8.

Komentarze» Wersja mobilna»

Syn watahy odc. 8.

Girdion nadal milczał wyczekująco.

– To kobieta… z dawnych czasów. Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek ją spotkam.

– Jest łowczynią?

Zdarzało się im spotykać kobiety towarzyszące swym mężom i polujące na równi z nimi. Jednak trudy i niebezpieczeństwa tych krain niewiele kobiet kusiło, by podjąć się takiego fachu.

– Nie. Żoną jednego z zamkowych sług.

To by wyjaśniało, dlaczego krążył przy budynkach mieszkalnych. Girdion nie drążył dalej tematu, w obawie, by sługa nie nabrał podejrzeń.

– To twoja kochanka? – Syrre był mniej taktowny.

– Pilnuj swoich spraw – burknął zapytany.

– Po raz pierwszy widzę, byś troszczył się o jakąś kobietę – Unaru rozścielał sobie posłanie.

Spojrzenie Talvara dobitnie informowało, że to jego sprawa i by nie próbowali jej drążyć.

– Idę uzbierać nieco patyków na noc. Wezmę pierwszą wartę – zaoferował się.

Girdion odprowadził go wzrokiem, aż do momentu, gdy mężczyzna zniknął za grzbietem niewielkiego wzniesienia.

Talvar nie wracał. W gasnącym świetle dnia dostrzegli ciemny punkt na śniegu. Rósł z każdą chwilą i po krótkim czasie rozpoznać mogli pojedyncze sanie, ciągnięte przez osiem psów. Zachowali absolutny spokój, ale na wszelki wypadek broń mieli pod ręką. Nie wiadomo było, kim był nadjeżdżający. Mimo iż podróżował sam, nierozsądnym byłoby nie przygotować się na nieprzyjemną niespodziankę. Na tych terenach myśliwi rzadko kiedy polowali samotnie. Pomoc potrzebna była przy sprawianiu tak dużej ilości skór i ubijaniu zwierzyny. Byli też tacy, których nie stać było na zakup większej ilości sań i psów, oraz najęcie pomocy. Tacy jednak z reguły nie wypuszczali się na daleką północ. Biorąc odpowiednią ilość zapasów jedzenia dla siebie i psów, nie mieli już miejsca na futra.

Nim do nich podjechał, nieznajomy uniósł prawą dłoń w geście oznaczającym jego przyjazne zamiary i pytanie o pozwolenie podjechania bliżej. Girdion odpowiedział takim samym gestem, zezwalając na zbliżenie się ku nim. Mężczyzna podjechał do nich. Poznali go. Był to pan Reyko, jeden z myśliwych, którzy odnaleźli zamordowanych mężczyzn sześć dni drogi przed zamkiem Vergard. Tak jak szlachcic, wziął on dwa psy z ocalałego zaprzęgu. Jego sanie były wyładowane skórami, więc z radością przyjął taki dar losu. Girdion pamiętał, że był z nim jeden sługa.

– Bardzo się spieszysz, panie Reyko.

– Muszę jak najszybciej opuścić te ziemie. I wam radzę to samo – mężczyzna zatrzymał sanie o kilka kroków.

Psy w zaprzęgu posłusznie położyły się. Tylko ich przewodnik usiadł i przyglądał się psom z zaprzęgów szlachcica. Te powytykały łby ze swoich nor i zaintrygowane węszyły. W ich gardłach zaczęło wzbierać warczenie. Szczególnie podrażniony wydawał się być pies o dolewie wilczej krwi. Położył uszy po sobie, zmarszczył pysk i pochylił łeb. Wyglądał tak, jakby za chwilę miał rzucić się na psa przewodnika pana Reyko. Ów również spoglądał na niego z nieukrywana wrogością.

– Spokój! Leżeć! – Reyko podszedł ku swemu przewodnikowi.

Syrre zbliżył się ku ich psu z batem, którego mógł użyć w razie potrzeby. Dopiero, gdy był blisko, pies wycofał się i legł na śniegu. Jednak nadal nie spuszczał wzroku z przeciwnika.

– A gdzież to twój sługa, panie Reyko?

– Nie żyje. Wziął drugą zmianę warty. Rano znalazłem tylko krwawy ślad. Nie szukałem ciała.

– Sądzisz panie, że to… – Syrre nie dokończył, ale wszyscy wiedzieli, o co pyta.

– Nie wiem. Psy nie szczekały, jak przy ostatnim spotkaniu z bestią, a wiatr omiótł ślady na lodzie. Ale co innego mogło to być, jak nie bydlę z Ornod? Nie jestem jednak tego ciekawy i chcę się stąd wynieść. Wam też radzę – powrócił do sań.

– Jak widzisz, już opuszczamy te ziemie.

– Ja tu nie zostaję – Reyko stanął na płozach i wydał komendę.

Jego psy niechętnie się podniosły i napięły postronki. Komenda zmusiła je do biegu. Mężczyźni odprowadzali go wzrokiem.

– Głupiec – skomentował Syrre. – Z nami byłby bezpieczniejszy.

– Dobrze, że pojechał – Girdion podrzucił kilka patyczków do ognia – był za bardzo nerwowy.

Szlachcic ze swego doświadczenia wiedział, że negatywny nastrój jednej osoby mógł szybko udzielić się reszcie grupy. A to byłoby bardzo niepożądane. Tym bardziej, że zachowanie Talvara zaczynało mu się wydawać podejrzane.

Jego sługa wrócił, niosąc naręcze cienkich gałązek. Podkładane po trochu, powinny starczyć do rana. Bystre i wprawne oko Talvara od razu spostrzegło świeże ślady płóz. Ze śladów wyczytał przebieg spotkania.

– Kto to był?

– Reyko – odparł mu Syrre.

– Dlaczego nie został? – spytał, kładąc patyki opodal ogniska.

– Coś zżarło mu sługę i się przestraszył – usiłował zażartować Syrre, ale nie wywołał niczyjego uśmiechu.

– Wilkołak?

– Nie odnalazł ciała – odpowiedział Girdion.

– To pewnie niedźwiedź.

– Skąd ta pewność?

– Wilkołaki nie zabierają ciał. Zjadają serca i inne narządy wewnętrzne. Reszta ciała nie jest im potrzebna.

Girdion starannie łamał patyczki i podkładał je do ognia tak, by nie spalały się za szybko i dawały jak najwięcej ciepła, a jak najmniej dymu.

– Sporo wiesz o wilkołakach.

– Nie jest to żadną tajemnicą – wzruszył ramionami.

Sięgnął po zawieszony nad trójnogiem niewielki garnek i zalał nim liście yani. Ich ożywcze właściwości pozwolą mu odpędzić senność w czasie jego stróżowania.

Noc upłynęła im spokojnie. Girdion jako drugi przejął wartę. Po nim był Unaru. Syrre obudził ich przed świtem.

Zwijając namiot, Girdion zobaczył powracającego z gór psa z dolewem wilczej krwi.

– Uciekł? – spytał pełniącego ostatnią straż Syrre.

– Jak się obudziłem, jego dołek był już pusty.

Na pytające spojrzenie Girdiona, Unaru wzruszył ramionami.

– Byłem na stronie, jak zobaczyłem, że gdzieś biegnie. Wołałem, lecz szybko zniknął mi z oczu. Przecież bym go nie dogonił – dodał zirytowany, uprzedzając wyrzut swego pana, iż mógł za nim pójść. – Ale wrócił.

Girdion w duchu przyznał mu rację. Zdarzało się, że psy, w których drzemała dzika natura i które nie do końca były zwierzętami oswojonymi, wybierały życie na wolności. A w żyłach tego psa płynęła część krwi jego wilczych przodków, więc tym bardziej można się było spodziewać, iż kiedyś wezwie go ona do życia w dziczy.

Szybko uwinęli się, pakując posłania i karmiąc psy. Potem ruszyli. Droga biegła między górami. Każda kolejna wznosiła się coraz wyżej. Ich łańcuchy tworzyły jakby potężny jar, pnący się aż ku przełęczy, gdzie łańcuchy najbardziej się ku sobie zbliżały. Była to jedyna droga prowadząca z tego miejsca na południe. Pokonanie tych gór w innym miejscu nie było możliwe. Mogły tego dokonać jedynie elfy lub istoty o nadprzyrodzonych zdolnościach. Nie dość, że ich ściany były niezwykle strome, o ostrych krawędziach, to niemal przez cały czas pokrywał je śnieg. Pozostawał tylko ten przesmyk lub wielotygodniowe okrążanie od wschodu bądź zachodu.

Oczywiście większość myśliwych wybierała tą drogę. Dlatego nie zdziwili się, gdy rankiem dostrzegli kilka par sań zmierzających w ich stronę. Zapewne byli to zwykli myśliwi, którzy być może zdecydują się przyłączyć do nich. Nie byli już konkurencją w łowach, a większa grupa ludzi odstraszała potencjalne drapieżniki i zniechęcała wyjętych spod prawa do ataku. Jednak takie się zdarzały, dlatego broń ukryli tak, by łatwo było po nią sięgnąć. Nie wszyscy z myśliwych byli do końca uczciwi. Ten przesmyk przyciągał tych, którzy próbowali skorzystać na owocach czyjejś pracy, czyhając na samotnych podróżnych. Dlatego Girdion nie był zdziwiony, gdy jako pierwsze zobaczył niemal puste sanie, ciągnięte przez pięć psów. Prowadziło je dwóch zbrojnych. Należeli do patrolu z zamku, znajdującego się w połowie przesmyku, w jego najwyższym punkcie, tworzącym przełęcz Lodowych Kolumn. Była to placówka podobna do tych, które już minęli. Jednak pobierano w nim niedużą opłatę za przejazd tą drogą. W zamian za to, pan zamku wysyłał zbrojnych, by strzegli tego przejścia i podróżujących nim.

Myśliwi starannie pilnowali, by ich psy dobrze pracowały. Szlak wspinał się pod górę, pełen był nierówności i ukrytych pod śniegiem dziur i głazów. Trzeba było lawirować między nimi, jednocześnie bacząc, by nie przewrócić sań, nie uszkodzić ich, nie doprowadzić do splątania uprzęży i jej porwania. Poganiacze musieli oceniać podjazdy i krótkie zjazdy, odpowiednio rozkładać siłę psów. Gdy zwierzęta biegły równo, były spokojniejsze, natomiast przy takiej jeździe szarpanej, często dochodziło między nimi do napięć, które w porę nie stłumione, mogły doprowadzić do wybuchu agresji.

Na jednym z bardziej nierównych podjazdów, Girdion zauważył ślad sań zbaczających ze szlaku. Parę kroków dalej ślady wskazywały na to, iż sanie przewróciły się, ale psy dalej ciągnęły je, rozrzucając skóry po terenie.

Szlachcic pokonał wzniesienie, zatrzymał psy i poczekał na pozostałych.

cdn.

© Copyright by Justyna Jendzio, 2011



[ góra ]

e-czytelnia

[ powrót ] | [ góra ]

 


 


Na tej stronie wykorzystujemy ciasteczka (ang. cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystanie z naszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies, umieszcza je w pamięci Twojego urządzenia. Więcej informacji na temat plików cookies znajdziesz pod adresem http://wszystkoociasteczkach.pl/ lub w sekcji „Pomoc” w menu przeglądarki internetowej.