Problem z bazą danych: odrzucone zapytanie Stojan Valev: Bułgarski Dekameron - „Sprytna żona fryzjera” :: eczytelnia.pl

e-czytelnia™ Wydawnictwa „e media” = literatura w internecie

e-czytelnia ` e media` - Strona główna

wersja e-czytelni™ dla urządzeń mobilnych Przejdź do treści

Internetowa czytelnia dobrym miejscem na Twój debiut literacki

Facebook



Stojan Valev: opowiadania bułgarskie
z cyklu: `Bułgarski Dekameron` — Sprytna żona fryzjera

Komentarze» Wersja mobilna»

SPRYTNA ŻONA FRYZJERA

Dobri był męskim fryzjerem.

Golił brody mężczyzn we wsi. Robił to z artystycznym rozmachem i kiedy ich golił, tak ich umiał zagadać, że opowiadali wszystko do ostatka, nawet o mleku swojej matki!

Pleciuga wielka z niego była.

U fryzjera dowiadywano się o wszystkim, cokolwiek się stało — kto umarł, kto się urodził, kto się będzie żenił, kto z kim się pokłócił. Każdą nowinę — dobrą czy złą — poznawano najpierw tutaj. Każdy spór między sąsiadami był omawiany i właśnie tutaj długo, długo roztrząsany. Potem próbowano go oceniać, ale działo się to najczęściej po wielokrotnych i żarliwych sprzeczkach. Czasem też wygłaszano mowy, a były one tak mistrzowskie i płomienne, długie i urokliwe, to znowu krótkie, tak lakoniczne, że sprowadzały się do zwykłych przekleństw, i w końcu odczytywano wyrok, od którego nie było apelacji.

U fryzjera nawet przekleństwa bywały wymownym podsumowaniem danego sporu na jakiś temat.

Były też chwile, kiedy fryzjernia stawała się podobna do parlamentu, idącego w zawody z karczmą. Mężczyźni unosili się i, by nie weszło w życie prawo pięści, fryzjer się wtrącał.

Dobri był zdumiewającą osobistością.

Miał on jedną jedyną słabość — jego fryzjerska duszyczka kryła niewyczerpaną namiętność do kobiet we wsi.

Gdy Dobri trochę za dużo wypił, plótł nieprzytomnie w karczmie:

— Mężowie mi oddają brody, a żony co innego!

Nie zwracali na niego w ogóle uwagi. Żaden mężczyzna we wsi nie podejrzewał, że ten człowiek ma swoje sekretne zajęcia. A to dlatego, że przecież ciągle był na ludzkich oczach. Ale to za dnia!

W nocy zaś włóczył się po wsi jak wampir i nie ustawał. Wiedział Dobri, który gospodarz i kiedy wybiera się w pole czy do sąsiedniej wsi, kiedy wraca, który się spóźnia, który się zalewa w karczmie. I nadchodził. Nieoczekiwanie przeskakiwał płoty, uchylał cichutko drzwi, przestępował progi domów, a z wnętrza wyciągały się do niego ręce kobiet i przyjmowały go w swoje ramiona.

Przywykły one do niego, Dobri niósł im pociechę, był dla nich rozrywką, był dla nich mężczyzną ze snów, z marzeń, z baśni.

Dlaczego kobiety we wsi tak go ukochały? Dlatego, że czyniły z nim to właśnie, czego nigdy nie robiły ze swymi mężami. Gdybyś chciała coś podobnego zaproponować swojemu małżonkowi, wrzasnąłby na ciebie, spojrzałby, dureń jeden, z wyrzutem i podejrzliwie, a może i przyłożyłby ci po grzbiecie.

Kimkolwiek byłby mąż kobiety, zawsze ogląda się ona za innymi. Choćby ten inny był nawet godnym litości żebrakiem, dla niej ważne, żeby to nie był mąż!

Poza tym wśród kobiet we wsi gruchnęła wieść, że Dobri jest hojnie obdarowany. Może tak było, a może i nie, ale skoro kobieta wbije sobie coś do głowy, to znaczy, że tak jest — koniec i kropka!

Czyż nie?

Kobiety też zresztą ścigały się między sobą, dręczyła je zazdrość — skoro inna mogła, dlaczego nie mogłabym i ja — chyba nie jestem gorsza?

I taki to żywot wiódł Dobri — od łoża do łoża w cudzych domach, w stertach siana na klepisku, a i na stojąco miał kobiety, z rękami opartymi o ściany, o płoty...

Tak, ale Dobri zaczął się po trochu starzeć.

Jego ręka wciąż trzymała brzytwę, ale szybko się męczył, gdyż czy to przez jego pracę, czy przez cud — Dobri nie miał kiedy usiąść. Nawet z sąsiednich wsi przychodzili tutaj doprowadzić się do porządku, a gdy przyszło do ślubu — narzeczeni szli tylko do Dobriego. Fryzjer witał ich z należytym uszanowaniem, zawiązywał im wokół szyi biały ręcznik i wytwarzał w miseczce obfitą pianę. Zataczał ręką kółka jak szalony, a pędzel stawał się częścią jego palców, piana buchała, przelewała się i kapała na podłogę grubymi, białymi kroplami.

Gdy Dobri sprawował ten obrządek z pianą, pytał niby to od niechcenia przyszłego pana młodego:

— Penko, a jak kądziołka smakuje, co?

— Jaka kądziołka, wujku Dobri? — peszył się chłopak, siedzący przed lustrem.

W przepełnionym nad miarę parlamencie zapadała cisza. Byłoby słychać brzęczenie muchy.

— Toś ty jej nie wypróbował, Penko?! — zastygał Dobri w osłupieniu i pędzel zamierał wysoko w powietrzu, a piana sobie kapała — kap, kap.

Mam czas, mam, wypróbuję, baj Dobri — odpowiadał chłopak, zaczerwieniony po uszy.

Dobri krążył jak wicher, piana fruwała aż do sufitu. Chwytał brzytwę, przesuwał ją dwa-trzy razy po policzkach chłopaka, ale nagle się oddalał, wprost uciekał od swojego klienta. Stawał na progu fryzjerni i składał ręce na krzyż na piersiach. Znów zaczynały się sprzeczki o różne różności — o pogodę i o lisy, o popa i o kowala, o jęczmień i o cenę koni na targowiskach.

— A to... tego... piana zaschła, wujku Dobri! — mamrotał niecierpliwie chłopak, którego długie czekanie i przyglądanie się w lustrze swojej nie całkiem ogolonej twarzy pogrążyło w całkowitej rozterce.

A Dobri odpowiadał z niezmąconą, złośliwą obojętnością:

— Wynoś się, już cię tu nie ma, głupcze!

— Ale dlaczego, jak to? — pytał chłopak i powoli, niepewnie podnosił się z krzesła.

A kiedy się odwrócił — z twarzą całą w mydle, taki niedogolony — po całej fryzjerni rozbrzmiewały już na potęgę chichoty mężczyzn. Jak tu się nie śmiać z przygłupiego, czerwonego jak pomidor chłopaka, całego zachlapanego zaschniętą pianą?

— Skoroś nie posmakował jej kądziołki, to jak ty się chcesz żenić, dudku jeden?! A jak nie ma kądziołki, to co?! Co ty wtedy zrobisz?! — pytał fryzjer poważnie, surowo i z należną w takim wypadku trwogą. Śmiech wypełniał małą izdebkę, szyba w okienku zaczynała drżeć, już-już i pęknie!

— Jak to, nie ma? — wykrzywiał się w uśmiechu chłopiec. — Ma!

— Aha! To znaczy, że sprawdzałeś, tylko wstydzisz się przyznać! Tak, to rozumiem! Smakuje ci, mówisz, kądziołka... — i fryzjer zbliżał się do swojego warsztatu pracy, znów przechodził z impetem do zawodowego ataku, obficie kipiała piana, brzytwa migotała jak błyskawica, a z lustra spoglądał już zupełnie nowy pan młody.

— No to niech ci się szczęści! — wykrzykiwał trochę za głośno Dobri i sprzątał biały ręcznik.

Chłopiec bojaźliwie płacił i prawie biegł do drzwi, ale zatrzymywał go surowy głos fryzjera:

— A jak obejrzysz tę kądziołkę, już jako właściciel, to przyjdź i mi powiedz, czy nie ma pieprzyka o tu, o! — i Dobri pokazywał miejsce akurat pomiędzy nogami.

Chłopiec bladł i tylko pytał, a jeśli nie miał sił tego uczynić, robił to usłużnie kto inny:

— A ty skąd wiesz?!

— A ileż razy prządłem tę kądziołkę... — mówił fryzjer i znów wymachiwał ręcznikiem nad głową swojego następnego klienta, siedzącego w oczekiwaniu na krześle.

Fryzjernia zanosiła się od śmiechu, a chłopiec uciekał na dwór i tam folgował łzom.

Wiejskie idiotyzmy, dzikie obyczaje, wygłupy. Może, ale czy to jest właśnie tak?

Takie jest życie.

Jakże je ganić?

Za co?

Czy mamy je fryzować?

Ale starość nawet fryzjerowi zawisła na szyi, objęła go rękami, całowała go namiętnie w usta, nie pozwalała mu odzipnąć.

Ręka Dobriego nieco już drżała, nocne spacery przez parkany stały się rzadsze. I wreszcie postanowił — przyjmie do fryzjerni czeladnika.

Wybrał sobie Stancza, chłopaka obrotnego, kawalera, któremu szło już na dwudziesty rok, biednego, gołego i bosego, ale za to wesołka.

I zaczął się Stanczo po trochu uczyć rzemiosła.

Szybko pojmował i już w drugim miesiącu Dobri tylko obserwował i plótł, ile wlazło, a wszystko, co żyło — cała jego męska klientela — skręcało się ze śmiechu wprost do obłędu.

Raz późnym wieczorem Dobri i Stanczo zaczęli pić we fryzjerni, zostali tylko we dwóch.

I Dobri rzekł poważnie, ale po ojcowsku ciepło:

— Jednego rzemiosła się nauczyłeś. Brawo, chłopcze! Ale musisz się nauczyć i drugiego, bo inaczej w ogóle nie będzie z ciebie fryzjer.

I przez całą noc Dobri snuł mu opowieść o wszystkim, co wiedział o duszy kobiety. Ale czy łatwo przekazuje się wiedzę, gromadzoną przez dziesiątki lat? Dlatego lekcje trwały przez długie zimowe noce przy dzbanie wina. Stanczowi otworzyły się oczęta i wkrótce wieś stała się jakby żwawsza.

Zasmuciły się przecież kobietki — młode mężatki, wdówki, panienki — narastającą niemocą fryzjera Dobriego. Ale teraz poczuły odmianę, zajaśniało im w duszach, zaczęły się snuć tu i tam, po cichutku złorzeczyły swoim mężom i coraz to zapraszały fryzjerskiego czeladnika. I znów zakręciła się wesoła i namiętna miłosna karuzela. Kobiety rzucały się jak rybki na łóżkach i na ławach, opierały się obiema rękami o mury, biegły miedzami skulone we dwoje, aby wpaść w silne, potężne łapy swojego młodego kochanka.

Dobri ani podejrzewał, co wyprawia Stanczo i wciąż się z nim drażnił. Nie z jakiejś złej woli, w żadnym razie, po prostu taki miał charakter ten mistrz fryzjerski. I coraz to napomykał szyderczo swojemu żwawemu słudze:

— Z tego drugiego rzemiosła chyba nic ci nie wychodzi!

— Młóci się! — odpowiadał krótko Stanczo.

Dokładnie, jasno i całkowicie wyczerpująco, po żołniersku.

Dobri jednak wyśmiewał się z niego bez żadnej litości:

— Akurat! Nie wierzę ci! Powiedz, do której chodzisz, a ja będę wiedział, czy to prawda, chłopaczku!

Stanczo uśmiechał się tylko jak głupi do sera i milczał.

Dobri zaś nie ustawał — wciąż go zaczepiał.

W końcu Stanczo wybuchnął i, jak to młody, śmiało rzekł do swojego majstra — fryzjera Dobriego:

— Kobiet, do których chodzę, jest wiele, ale tylko o jednej ci powiem — o twojej żonie!

— A bodajże cię! — zaśmiał się Dobri, aż się rozkasłał. — Drwa do lasu będzie tu woził!

— Potrafię! — odparł Stanczo i też się roześmiał.

I tak się śmiali obaj, aż minął dzień, a gdy się rozstali, Dobri rzekł do siebie — ejże, czy ten chłopak nie wystawia mnie na wstyd i na pośmiewisko?

Żonę miał młodziutką, bo to była jego druga. Pierwszej się zmarło, a jego druga małżonka — Jowka dopiero co dojrzała do wszystkich subtelnych figli. Dobri zaś, niestety, coraz rzadziej mógł harcować na swym koniu.

Co się tyczy chęci, to fryzjer nadal ją miał, ale cóż, kiedy jego oręż nie zawsze twardniał? Zła to rzecz, straszna, okropna!

Poza tym Dobri srodze strzegł swojej żony, lubił jej pilnować o każdej porze dnia i nocy.

Ale kiedy Stanczo mu to powiedział, Dobri jął zaglądać nawet przez okienko, a przychodził wieczór — krążył po podwórzu jak zły duch, nie znał spoczynku. Czuł, że odchodzi od zmysłów.

Jego podejrzenia co do żony były jak trąd, rozrastały się dzień po dniu! Okazały się straszniejsze nawet od dżumy! Ech, gdyby to była dżuma, co powala człowieka — tymczasem on wstrząsał się przy każdym dźwięku! Pies zaszczekał na dworze — otóż i Dobri, podskakiwał i wybiegał na dwór na bosaka, kulił się w ciemności i czekał. Wracał zdrętwiały z zimna i ledwo się zdrzemnął — czy to mysz zaszeleściła, czy śniło mu się coś strasznego — i wyskakiwał znów z łóżka, przemierzał dom, węszył jak pies w każdym kącie. Pewnej nocy wspiął się znad paleniska do komina, bo zdawało mu się, że łańcuch nad ogniem jakoś podejrzanie się kołysze. Wysunął starą, poczerniałą od sadzy głowę i zapatrzył się w niebo, a gwiazdy jakby śmiały się z niego — ej, stary, przegrywasz!

Pewnego dnia, było właśnie wczesne popołudnie, Dobri, siedząc sobie w karczmie, skoczył jak oparzony i do domu pobiegł. A to dlatego, że gdy się obejrzał, zobaczył, że nigdzie nie ma Stancza. Gdzie on jest?

Spostrzegł, że i fryzjernia była zamknięta — pociemniało mu w oczach.

A Stanczo właśnie w tym czasie kończył ujeżdżanie żony fryzjera po raz trzeci z kolei. Robił to z ochotą, a Jowka czule go zachęcała, by znów — po raz ostatni — pocwałowali do raju.

Zaledwie usłyszawszy kroki męża, żona fryzjera w mig się domyśliła, co się dzieje, i wskazała kochankowi matę z rogoży. Stanczo rzucił się i legł nagusieńki, wyprężył się jak struna, a ona spiesznie go okryła i owinęła matę wokół jego ciała.

Potem udało jej się, chociaż z trudem, postawić ją na sztorc przy ścianie; czego to kobieta nie potrafi w takich chwilach? Jedną tylko rączką przesunęłaby górę.

Szybko wdziała też sukmanę.

Dobri wpadł jak wicher, zdyszany, do domu i ryknął okropnie:

— Co robisz, Jowko?

— Chodź, chodź! — przywitała go żona. I stojąc do niego plecami, zaczęła kłótliwie, krzykliwie, jak przystało na rozzłoszczoną żonę, jazgotać: — Dość tej przeklętej karczmy! A skoro już przyszedłeś, to chodź i mi pomóż! Podnieś matę i wynieś ją na dwór! Potem masz rozpalić ogień, masz nagrzać wody w saganie, bo mi będzie potrzebna!

Dobri, nim się spostrzegł, szybko chwycił matę — wydała mu się dosyć ciężka, ale żeby znów nie zdradzić się przed żoną ze swoją starością i niemocą, żywo wyciągnął ją na dwór i rzucił przy studni.

Nie odwracając się, pobiegł w stronę bocznej furtki, by po cichu wrócić do karczmy!

— Stój, poczekaj, zatrzymaj się! Przynieś mi drzewa! Rozpal ogień! — wołała za nim Jowka z rękami założonymi do tyłu.

Dobri biegł do karczmy, by dopić rakiję.

— A to ze mnie głupiec — wyrzucał sobie — kobieta pracuje, a ja ją podejrzewam, czy to tak wolno? Nie wolno, ale cóż, głupota ludzka nie chodzi po lesie, tylko po takich durnych łbach jak mój.

A jednak podejrzenie pozostało w duszy Dobriego. Szamotało się, żarło go niby robak i w dzień, i w nocy. Jak długo? Dopóki nie oszaleje?

I oto drugi raz wpadło Dobriemu do głowy, by znienacka sprawdzić swoją żonę i znów przyleciał jak huragan.

Dzień był niedzielny.

Gdy skończyło się nabożeństwo, każda z kobiet ruszyła do domu, a mężczyźni po jednym, po dwóch wpadali do karczmy. Znowu się urżną — mamrotały kobiety po cichutku, by kij nie poszedł w ruch.

Siedział sobie Dobri w karczmie i rozglądał się, ale nigdzie nie zobaczył swojego czeladnika Stancza. I rzucił się, znowu pozostawiając niedopitą rakiję, co w oczach wsi jest największym grzechem.

A tęgi źrebiec Stancza znów harcował z Jowką, swawolną żoną fryzjera.

I znów dały się słyszeć szybkie i ciężkie kroki, i znów oboje podskoczyli.

— Mata! — szepnął błyskawicznie Stanczo.

— Głupiś! Ten numer nie przejdzie, ale wchodź prędko do paleniska!

I Stanczo z ubraniem w ręku wsunął się do paleniska, uchwycił się łańcucha i stał się niewidoczny dla każdego, kto wszedł do izby.

Jowka znowu wdziała sukmanę na gołe ciało i Dobri jeszcze raz wszedł zadyszany. Nie wyrzekł ni słowa, ale poczuł, że coś tu się działo ledwie parę chwil temu. Rozejrzał się, nasłuchiwał — nic.

Powoli obszedł pokoje, znowu wrócił do żony, węszył w powietrzu jak pies.

Jest taki szczególny zapach pokoju, w którym dwoje ludzi się kochało — któż tego nie zauważył? Tylko stare panny i głupi mężczyźni. Ale Dobri nie z tych.

Poczuł go i teraz, ale jakże udowodni, jak?

Przyciągnął Jowkę do siebie i podniósł jej sukmanę, wsunął rękę, która zastygła w przerażeniu, jakby skamieniała, gdy dotknął ciała między jej nogami.

— Ha! Czemu jesteś goła?!

— Bo mi ciepło, mężu! — odparła lubieżnie Jowka i przeciągnęła się.

Osunęła się na jego ręce, niby to omdlewając z pragnienia.

Wiedziała, przeklęta, jak przepędzić starzejącego się, bezsilnego męża. Kobiety od najbardziej starożytnych czasów aż do dnia dzisiejszego są takimi mistrzyniami podstępu.

Westchnął Dobri, opuścił głowę jak winowajca i znów biegiem wrócił do karczmy, nie odwrócił się, by nie spotkać się ze wzrokiem żony.

Dobri wprost sczerniał ze złości, wysechł, zgryzł się — męka. Czy możliwy jest aż taki ból? I czy jest większy ból od tego?

Wpadł człowiek w rozpacz.

Kiedy płynęły godziny jego bezsennych nocy, mówił sobie: brałem pod nóż kobiety z całej wsi, a teraz moja żona ma mnie wystrychnąć na dudka?! Tak być nie może! Nijak nie mogę do tego dopuścić!

I śledził — jeszcze jak śledził! — każdy krok swojego czeladnika Stancza! Pewnego dnia wręcz mu się zdało, że widział, jak się wślizguje do jego domu.

Pewien był tego!

W biały dzień!

A cóż oni — mają go za głupca?!

I zanim się spostrzegł, co właściwie czyni — wszak gniew jest jak mocna rakija — skrzesał ogień, podpalił stodołę i płomienie na łeb na szyję buchnęły na jego dom.

Usiadł zadowolony Dobri, aż się uśmiechnął! Niech się spalą rozpustnicy, a ja niech się uspokoję i wtedy mogę nawet umrzeć!

Zlecieli się ludzie ze wsi, słychać było wrzaski przerażenia, rozległy się przekleństwa kobiet i lamenty starców.

Oprzytomniał Dobri, przyszedł do siebie, ale już było zbyt późno. I zrobił to, czego już nikt nie miał odwagi uczynić — wpadł do domu, ogarniętego strasznymi, szalejącymi płomieniami.

W progu zderzył się z Jowką. A ta, głupia, taszczyła swoją panieńską skrzynię.

— Uciekaj! Palisz się! — wrzasnął na nią przerażony Dobri, ale poczucie winy nie dawało mu spokoju. Oj, spaliłbym żonę! Wariat jestem — wyrzucał sobie w myśli, czując własny grzech.

— Nie zostawię swojej skrzynki! — odparła gniewnie Jowka.

Nie było czasu do stracenia — Dobri schwycił kuferek oburącz i całą siłą wyciągnął go na dwór, a Jowka biegiem podążyła za nim.

Ledwie wyszli, zapadł się dach domu.

Wieś napełniła się płaczem i lamentem aż pod niebiosa, bo to byli ludzie miłosierni. Jowka runęła na ziemię bez czucia. Kobiety zaczęły ją skrapiać wodą, a mężczyźni wetknęli Dobriemu w ręce butelkę rakii. Wszyscy mieszkańcy wsi odchodzili od zmysłów.

Dwa psy Dobriego wyły, jego krowy ryczały w oborze, a owce beczały wielce żałosnym chórem. Poczuły, że coś strasznego się dzieje. I w tym całym zamieszaniu nikt nie zauważył, jak wieko skrzyni, którą Dobri wyniósł, ryzykując własnym życiem, powolutku się uniosło. Jużci, nie otworzyło się samo, lecz wymknął się z niej Stanczo — z miną niewiniątka!

Wmieszał się w tłum ludzi, zaczął wyrzekać, biadać, nawet zapłakał nad ogromną stratą swojego pana. Dał mi kawałek chleba do rąk — zawodził Stanczo i pociągał nosem, gdy ludzie mu mówili, by wreszcie przestał płakać.

Tak to było — mąż wyniósł obiema rękami kochanka swojej żony!

Wstyd to niemały!

Wzięli się ludzie we wsi w garść i w trzy tygodnie postawili fryzjerowi Dobriemu nowy dom.

Ale on był już innym człowiekiem. Zamknął się w sobie, milczał i wciąż tylko mówił:

Oj, straszna to siła — kobieta!

Stanczo, już mistrz fryzjerski, sławny we wsi i w okolicach, kunsztownie wywijał brzytwą, ocierał z rozmachem pianę na ręce i mówił krótko, jasno i głęboko:

— Kobieta pragnie mężczyzny! — Po krótkim milczeniu dodawał: — A sprytna kobieta może cię okryć tak sławą, jak i hańbą!

przekład Bogumiła Benda

© Copyright by Stojan Valev, 2004
© Copyright for translation into Polish by Bogumiła Benda



[ góra ]

e-czytelnia

[ powrót ] | [ góra ]

 


 


Na tej stronie wykorzystujemy ciasteczka (ang. cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystanie z naszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies, umieszcza je w pamięci Twojego urządzenia. Więcej informacji na temat plików cookies znajdziesz pod adresem http://wszystkoociasteczkach.pl/ lub w sekcji „Pomoc” w menu przeglądarki internetowej.