e-czytelnia™ Wydawnictwa „e media” = literatura w internecie

e-czytelnia ` e media` - Strona główna

wersja e-czytelni™ dla urządzeń mobilnych Przejdź do treści

Internetowa czytelnia dobrym miejscem na Twój debiut literacki

Facebook



Władysław Eliasz: „Pieśń o życiu i dziełach pana naszego Spytka Melsztyńskiego” — odcinek 3.

Komentarze» Wersja mobilna»

Pieśń o życiu i dziełach pana naszego Spytka Melsztyńskiego — odc. 3.

Wojna! Zwada się nowa na horyzoncie zapala! Już zapewne umyślni w kraje ościenne wysłani, posiłki sekretnie zbierają. Inni znów w cieple się grzeją, po papierze ludzkim losem wodzą i nowe klejnoty do dostojeństw swych przydane widzą. A może nadzieja cudzej zguby ich bardziej rozpala lub wiary przesadne umiłowanie. Na niego teraz wyczekują, o braterstwie pewnie prawią i za równego sobie w tym dziele mają.

Oddaliwszy się od postoju, na skale wysokiej siada i wzrokiem wokół siebie wodzi. U stóp jego tak gęste zalegają bory, że spojrzenie, co raz w nie wpadło, ledwie z powrotem wydostać się może. Zaś raz oderwane długo popasa w oazach zieleni, co pomiędzy tym dywanem żyzności się łakomie skrywa. W ostępach niezdobytych błądzi i w urokliwe jary wpada. W dali zaś słoneczne dla oczu wytchnienie srebrzysta wstęga Smotrycza daje.

Na wrzosowisku przez świt wychłodzony się kładzie, oczy przymyka i zdaje się, śnić znowu zaczyna. Już mu wszak zawodzili bajarze te dumki płaczliwe. Nigdy skończyć się nie mogły, bo zwrotki ich niby naszyjnik z korali tysiącem. Wciąż śpiew zaczynali o tej samej krainie, co dostatkiem do ust spływała i po stokroć zwracała każdą potu kroplę i deszcz każdy.

Z zawiścią na taką szczodrość Bożą patrzyli ci, co tylko step twardy obrabiali. Przeto jako wilki głodne zmawiać się poczęli, aż ze swych brzegów wystąpili i ogniem wszystko zalali dla nikogo nie mając zlitowania. A skoro raz się im to udało, tedy ledwo eremicie staremu na cztery palce broda odrosła, a już powracali, by się jak chwast ostry znów na popiele zasiać, żniwo pożogi nowej zebrać i okup płaczu, co grosz ledwie był wart, wycisnąć.

Odszedł więc z ziemi całej spokój, skoro krew w nią wsiąkać poczęła. Na powrót powoli dzikim pustkowiem zarastała, bo zbrakło jej gospodarza i zbrakło obrońcy. Tylko pieśni bujnie się pleniły, lubo miodem i mlekiem już nie płynęły, jeno jękiem obrosły, rozpaczą i bezsiłą zawziętą. Dzień powszedni najlepiej radłem uprawiać. Tylko przyszłość mieczem pisać trzeba. Powiedzcie gaje zielone, lasy i wody leniwe, czym gotowy na taką ofiarę? Czyście spragnione, abym dla was w niepewny, a może okrutny los złożył głowę?…

W odpowiedzi ciszę niezmąconą słyszy. Oczy powoli przeciera i nad sobą w powietrzu wysokim skrzydła płowej barwy dostrzega, szeroko rozpostarte, co się w słońcu czarne zdają. Długo za nimi wzrokiem zachwyconym wodzi, po czym w dół zbiega i na giermka swego z impetem wpada.

— Czyś też dostrzegł ptaka wielkiego nad nami, co się mi zwidział przed chwilą…

— Wszyscyśmy się mu przyglądali. To orzeł, panie, górski drapieżca. Rzadki niezwykle gość w tutejszych stronach. Z Karpat musiał przylecieć, a jam nawet żartem dodał, że pewnie w ślad za waszą miłością.

Tak to ze śmiechem przygadywać sobie poczęli, a tu już porę posiłku głoszą. Z wszystkich miejsc się schodzą i śniadać przy ogniu zaczynają. A gdy sytość przyjemna w brzuchach im zaległa, tedy krótką spowiedź posłańcowi czyni.

— Chętniej ja ludzi w kniei zasadzam, niż mieczem koszę. Milsze mi hreczki sianie, niźli chociaż zasług pełne, ale wojenne rzemiosło. Skoro jednak obrona przed wrogiem wspólnym się zawiązuje, tedy powiedz po bratersku księciu Witoldowi, że jako lennik króla naszego, zbroję nałożę i w potrzebie u boku jego stanę.

* * *

Ruch! Ruch! Hałas wciąż inny na nowo się rozlega. Wszędzie wszystkich pełno. Coraz zgiełkliwsze roi się wokół widowisko. Tam konie pławią w pienistej kipieli, tu zaś dziewki szmaty ługują. Dym wysoko wystrzela i gwar daleko od brzegu się niesie. On zaś pośrodku zamętu tego siedzi, każdemu daje posłuchanie, spraw wszelakich dogląda. Nagle coś sobie przypominał. W dłonie klaszcze i pilną wydaje komendę.

— Biegnij co tchu, druhu mój wierny, starszyznę na radę mi zwołaj. Niechaj się tutaj wnet zjawią Ścibor z Oględowa, Paweł Kościan Sędziszewski, Bernard marszałek mój i cześnik Mikołaj. A i innych, co ci pod rękę popadną zabierz dla asysty.

Gdy zaś wezwani kręgiem wokół niego się stawili, chwilę przeciągłą zwłóczywszy, raźno zagaduje:

— Wiecie, zacni moi kompanioni, że jako prowincji tej władyce nie godzi mi się w jej pierwszym grodzie bez nijakiego odpustu stawać. Przyczyna to wszak radości nie jeno dla mnie samego, ale i dla całej polskiej korony, co rubież swą nowym skrzydłem troski matczynej obejmuje. Ufam, że głowę nie od parady nosicie. Przeto i nie poskąpicie konceptu, jakim to świętem ekstraordynaryjnym przyjazd nasz okrasić mi wypada.

Zakłopotali się wielce, po czym najostrożniejszy z nich, pan z Oględowa, taką radę daje:

— Jako rzymscy konsulowie kopę jedną groszy w lud witający rozrzucić.

On jednakoż wesołością wielką na to wybuchnął.

— Czym ja utracjusz jaki, żeby srebro praskie i złoto rzymskie na próżny poklask marnować, a imię swe na pożarcie zazdrosnym wydawać językom? Dalejże, Kościanie, coś taki markotny…

— Nie markotność to, panie, ale namysł głęboki, który to podpowiedzieć każe, iż bramy wszystkie do twierdzy mocnym bym obwiódł częstokołem, gród zaś młynem lub innym dobrem stosownym uposażył, a na rzece mytnicę dla pobierania stałego dochodu ustanowił.

— Słusznie prawisz, mości Pawle. Praca ta wszakże na tysiąc dni powszednich rozciągnięta, a nam wszak o pierwszy z nich chodzi. Cóż ty na to, marszałku?

Bernard obwieścić o dyspensie rocznej od podymnego proponuje, ale on znowu śmiechem tylko zawrzał i głową przecząco kręci. Tedy wszyscy na brzuchatym Mikołaju uwagę wieszają.

— Nie dam ja tobie, panie, lepszej rady od innych, bom w konceptach niezaprawiony, jako tę tylko, żeby rychło lochy wszelkie dzielnie splądrować, beczki z nich zdobyczne na wierzch wywalić i na chwałę waszą, a ku pożytkowi ogólnemu natychmiast odszpuntować.

— Nawet nie wiesz, cześniku mój, żeś honor całego rycerskiego stanu pomysłem owym ocalił. Toż właśnie jest koncept, któregom oczekiwał, a prostota wykonania i wykwint każdemu zrozumiały. Mianuję cię więc mistrzem wielkim dzisiejszej ceremonii. Niechaj leje się wszystkim w puchary podług słowa twego akuratnego. I na tym rada zamknięta została.

* * *

cdn.

© Copyright by Władysław Eliasz, 2011



[ góra ]

e-czytelnia

TOP 10 miesiąca
kwietnia

Brak danych

TWOJA LEKTURA INTERNETOWA

Nie czytałaś/-eś jeszcze niczego w e-czytelni™!

KSIĄŻKI `e media`

„Rodzina”. Zamów tę książkę w naszej księgarni

KSIĄŻKI
GRUPY HELION

: R E K L A M A :




INNE INTERNETOWE SERWISY e media

[ powrót ] | [ góra ]

 


 


Na tej stronie wykorzystujemy ciasteczka (ang. cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystanie z naszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies, umieszcza je w pamięci Twojego urządzenia. Więcej informacji na temat plików cookies znajdziesz pod adresem http://wszystkoociasteczkach.pl/ lub w sekcji „Pomoc” w menu przeglądarki internetowej.