Problem z bazą danych: odrzucone zapytanie Yanina: „We właściwym momencie” - „Cztery pory roku w kuchni” :: eczytelnia.pl

e-czytelnia™ Wydawnictwa „e media” = literatura w internecie

e-czytelnia ` e media` - Strona główna

wersja e-czytelni™ dla urządzeń mobilnych Przejdź do treści

Internetowa czytelnia dobrym miejscem na Twój debiut literacki

Facebook



Yanina: „We właściwym momencie” — Cztery pory roku w kuchni

Komentarze» Wersja mobilna»

Cztery pory roku w kuchni

Kuszenie człowieka rozpoczyna się od tańca jaskrawych błysków słońca na kaflach kuchni w wiosenne południe. Od błądzenia smugi światła po półkach i ustawionych na nich przedmiotach. Od figli bladozłotych plam na krawędziach kieliszków, kubków, talerzy, czajnika. Kuszenie pięciu zmysłów człowieka spływa przez okno po koronce zasłon i układa się giętym cieniem gałązek i pąków na lśniących deskach podłogi. Ich elastyczność pozwala odczuć brzuchem zbliżanie się ciała krążącego wokół, gdy w powietrzu wibruje rytm kroków i ich zawahanie. Jasnozielony zapach kwiatów czołga się nisko po ziemi, wnika do nozdrzy. Leżąc na wznak zaczerpnąć go można w złożone dłonie i wlać strumieniem w usta. Smak czystej wody, smak drżenia deszczu, smak niepewnego jeszcze ciepła pulsującego pod palcami przebiegającymi po chropowatości drewna do miejsca, gdzie napotykają czyjąś obecność, owalne kształty... Słoi?... Drzewa?... Szklanych?... Ciał? Doznanie stanu budzenia się głodu. Ale czego? Zwykłej kromki chleba? Czyjejś czułości? Zwierzęcego zbliżenia z inną osobą? Wyartykułowania z siebie rytmu wiersza? Spokoju? Ciszy? Pragnienie... Kilku łyków wina? Rozmowy z innym człowiekiem? Ulgi od cierpienia? Pieszczot? Jakich? Tak subtelnych, aby umieszczony na supełku pępka ciepły kawałek szarlotki nie uległ zgnieceniu, aż do ostygnięcia. A gdy będzie już chłodny jak powiew wiatru sunący po wzniesieniu pleców, można zacząć odgryzać kolejne kęsy tuż przy skórze, ślad zaspokojenia znacząc na niej zębami.

Dojrzała krągłość owoców podawana jest na kolację w pomarańczowym odcieniu wczesnego wieczoru. Starannie układa się na lnianym obrusie kompozycję dania razem z podłużnymi cieniami naczyń dla dodania pikanterii. I jeszcze należy dwa krzesła ustawić górną krawędzią oparcia w połowie odległości do odkrytych ramion, zaznaczonych wyraźną linią na tle ciemniejącego nieba. W hałasie grania świerszczy dokonuje się milczące gaśnięcie kolorów wyblakłych na letnim słońcu. Zmrok leniwie pochłania sprzęty kuchenne. Pod naporem spokojnego poszumu drzew powoli ustępuje brzęczenie owadów, aż słychać tylko miękkie uderzenia skrzydeł ćmy o szkło lampy. Daje się odczuć zmęczenie brodzeniem w  wysokiej trawie, w przekraczanych strumieniach, w tumanach kurzu suchych dróg. Odnajduje się odpoczynek. Przyjemność spotkania nagich stóp ma miejsce w półcieniu pod stołem, paluszków nieśmiałe poznawanie dotykiem i oswajanie obcości kształtów. Skąd nagle pojawia się impresja, że ocieranie się gładkości skóry o sierść łydek prowadzone leniwym ruchem kolan ku górze...? Że to byłoby miłe? Nad blatem dłonie lepkie granatowym smakiem toczą kule jagód ścieżką znaczoną w powietrzu od doliny misy, przez wyspę cukierniczki, obok wieży lampy i kładą je na wargach postaci siedzącej naprzeciw. Obejmij rękoma (spojrzenia) kształt twarzy tej osoby. Kolistym ruchem (wyobraźni) zanurz palce w jej włosach. Skąd to nieoczekiwanie przeczucie... Czy ma pozostać nienazwane w domyśle? Czy może przywołać je po imieniu?...  Że splot rąk zawieszonych na karku byłby mocny. Że na długo wziąłby w posiadanie zmysły, a bez wahania oddałby władzę nad odruchami. Skąd ten zamiar przerzucenia mostu od ziemi do nieba łukiem ciał rozpiętych na szkielecie krzesła w coraz głębszym mroku? Skąd wiara, że później ślad po nim zostanie w pamięci kołysany równym rytmem oddechów, wijącą się melodią codziennej ballady, pulsowaniem emocji? I skąd nadzieja, że każdego dnia będzie ociekał o poranku zapachem ziół wilgotnych od rosy?

To trochę za mało polegać ślepo na tym, co w zasięgu wzroku, szczególnie w ciemnościach coraz dłuższych nocy.
To trochę za mało zagłuszać znaczenie milczenia brzmieniem słów, dźwięków, melodii dochodzących z oddali czasu i przestrzeni.
To trochę za mało pewne oparcie znajdować w tym, czego nie da się dotknąć, co się wyślizguje z dłoni, spod stóp i osuwa zza pleców, w mroku, mgle, dymie, ulewie, za zamkniętymi oczami.
To trochę za mało odurzać się brakiem zapachu kwiatu iluzji, owocu ciała, gnijących liści złudzeń. To trochę za mało delektować się dobrym smakiem, choćby był wyraźny na końcu języka estetyki, w porze rozkładu organizmów i życia.
To trochę za mało jesiennym znużeniem tłumaczyć odczucie niepełności lub przeczucie utraty czegoś istotnego.
Jak uwieść wyobraźnię, żeby znudzona przyzwyczajeniem znów zaczęła służyć właściwej intencji? Jak ją omamić, aby zaczęła kreować nowe fantazje na rzecz radości chwilą?
Błądząc w chłodnej czerni nocy bezsennej zmiennością aury,
bez zapalania światła,
można napełnić czułością łupinkę orzecha
i umieścić ją po omacku na brzegu kuchennego stołu.
A potem układać wzdłuż jego krawędzi kolejne elementy wizerunku wybranego człowieka. Kreślony na piasku profil,
owal twarzy.
Kilka nitek tęczy wplecionych we włosy.
Szkło witraża ważki z ogrodu Józefa Mehoffera wpisane ciemnym błyskiem w roześmiane oczy.
Smak ust.
Wstążkę utkaną z mglistej nadziei.
Zapach ciała zdjęty Pocałunkiem w szyję.
Siłę rozpostartych skrzydeł wyobraźni o kształcie podobnym do tych, które zwykle noszą anioły Jacka Malczewskiego.
Objęcia ramion.
Delikatność dłoni, gdy zbierają rozsypane jarzębiny.
Ciepło piersi i pleców, na których roztapia się koronka szronu.
Śniegowe gwiazdeczki.
Oddech zmieszany z biciem serca.
Płynne krążenie czasu tuż pod skórą.
Gładkość brzucha i biegnące pod nią ciemnoczerwone włókna miłości.
Kołyszący ruch wachlarza odruchów rozkoszy.
Ślad palców zostawiony na wewnętrznej stronie ud.
Kontur kolan i łydek.
Fioletowo-zielone łodygi wrzosów.
Strony ulubionej książki,
ich szelest jak suchych liści pod bosymi stopami.
Kilka igieł sosny.
Szyszkę.
Płaski kamyk podniesiony z drogi.
Strunę melodii, która zauroczyła uwagę.
Smugę niewiadomego.
Okruch tajemnicy istnienia.
Wyraźny cień nieobliczalności.
Rzeczy te utworzoną rodzaj ramy, której przestrzeń wypełnia się bardzo jasną, srebrzystą substancją życia.
Słychać po chwili, jak
jej masa miękko występuje poza
ornament, przelewa się
przezeń i wolno
zawisa
ciężkimi kroplami sięgając łagodnym echem aż do
podłoża,
deformowana jakimś wspomnieniem,
barwiona odcieniem marzeń i nastrojów.
Do kompozycji na kuchennym stole dołóż ciało miłej myślom osoby, ubrane, półnagie, ... Jak wolisz. Umieść tam jej głęboko śpiącą świadomość. Wystarczy wtedy zaledwie jednym drgnieniem woli zjednoczyć się z tym wizerunkiem, całym swoim istnieniem wstąpić w niego i objąć go równocześnie.

Kuchnia. Półmrok zimowego poranka. Sople lodu zwisające z dachu. Szare chmury. Wiatr, który śniegiem miecie i głośno uderza w szyby. W myślach jeszcze drży wspomnienie fontanny barw rozpryskiwanych z rozmachem w ciemność nocy. I jeszcze dreszcz przez plecy przebiega od chłodnej ulewy gwiazd. Z kłębka splątanych myśli stopniowo wyłania się zdziwienie obecnością jakiejś świadomości ubranej ciepło w ciało, siedzącej przy stole naprzeciw. Obcej poprzez swój upór trwania tam, gdzie miało już jej nie być. Na przekór ulotności świata będącej stałą w swym zamiarze towarzyszenia przy śniadaniu. Wybrać pokusę sięgnięcia po pomarańczę poprzez oddech tego ciała? Wybrać pokusę dotknięcia jego dłoni trwającej właśnie w namiętnym uścisku z nożem? Wybrać pokusę sięgnięcia na przestrzał tej istoty od kształtu łyżeczki w stronę tafli okna? A może wybrać pokusę przeżucia i dotknięcia językiem jakiegoś słowa? Zdania?

— Lubię sposób, w jaki dotykasz mnie, całujesz, przytulasz, tak bardzo do innych niepodobny...1

Rozwija się, rozciąga, prostuje, napina przejrzystość mięśni odczuwania. Filiżanka przewraca się pod niezręcznym dotykiem rozlewając smak i zapach kawy ciemną plamą dla wzroku, dla słuchu dzwonieniem porcelany toczącej się po blacie stołu, gorącem pulsującym w rytmie emocji, w wyobraźni przeplotem wspólnych dni i nocy.

— Świetnie dzisiaj emanujesz w tak drogie mi ciało... pozwól, że znów zatracę się w tobie i wypełnię twoje istnienie jak filiżankę kawa.

Ona. On. Oni. Spotkali się, bo dana im była jakaś cielesność, a oprócz tego świadomość, wola, dusza, duch, energia, ruch, bezwład, powstrzymanie. I dlatego, że dzięki tym darom mieli możność wpływać na otaczającą ich strukturę kosmosu przez czas dość ograniczony. Mogli zmieniać ją wedle własnego uznania. Tego, kim, czym byli dla siebie nawzajem, dbali o siebie, czy lekceważyli, i jak bardzo, walczyli przeciwko sobie, czy stanęli obok siebie w straconej walce; tego właśnie dowiedli w sposób jednoznacznie zrozumiały wyłącznie dla drugiej osoby w świecie niezrozumiałej materii, który jest niezwykle trudnym środkiem wyrazu dla tego rodzaju przesłań; w świecie materii trzech stanów skupienia cnoty, czterech ścian pór roku, pięciu zmysłowych palców, sześciu domyślnych, dodatkowych warstw ciała, siedmiu pokus głównych w każdym dniu tygodnia.



1Dedykowane Snake'owi.

© Copyright by Yanina, 2003



[ góra ]

e-czytelnia

[ powrót ] | [ góra ]

 


 


Na tej stronie wykorzystujemy ciasteczka (ang. cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystanie z naszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies, umieszcza je w pamięci Twojego urządzenia. Więcej informacji na temat plików cookies znajdziesz pod adresem http://wszystkoociasteczkach.pl/ lub w sekcji „Pomoc” w menu przeglądarki internetowej.