e-czytelnia™ Wydawnictwa „e media” = literatura w internecie

e-czytelnia ` e media` - Strona główna

wersja e-czytelni™ dla urządzeń mobilnych Przejdź do treści

Internetowa czytelnia dobrym miejscem na Twój debiut literacki

Facebook



Justyna Jendzio: „Cisza kurhanów” — odcinek 5.

Komentarze» Wersja mobilna»

Cisza kurhanów — 5

Jadąca nieco z tyłu Jansemi nagle skręciła swego konia i popędziła prosto w kierunku środka stada. Mierzyła tak, by znaleźć się na wysokości pierwszego z młodych samców, tuż za samicami. Miała już przygotowany łuk i strzałę, które w pogotowiu trzymała w lewej ręce. Wypatrzyła odpowiedni moment, rzuciła wodze na szyję konia, szybkim, wprawnym ruchem nałożyła pocisk na cięciwę i wymierzyła. Wyszkolony koń sam utrzymywał tempo i kierunek. Jansemi zwolniła cięciwę, która cicho brzęknęła drgając. Strzała poszybowała pod łopatkę młodego samca. Akurat cofnął nogę w biegu, osłaniając pachwinę. Grot zagłębił się w mięsień na wysokości łokcia. Ranne zwierzę ryknęło, ale nie zwolniło biegu. Jednak przestraszone bólem skręciło w bok, spychając pozostałe samce na prawo. I o to chodziło. Stado zaczęło się rozpadać. Kolejny strzał innego myśliwego i samce ponownie skręciły. Łowcy skwapliwie to wykorzystali i coraz mocniej napierali na zwierzęta. W końcu samce skręciły na wschód, a myśliwi pognali za nimi. Jansemi ponownie nałożyła strzałę na cięciwę i wypuściła ją. Strzała wbiła się za małym uchem, w szyję zwierzęcia. Zadowolona z dobrego strzału sięgnęła po kolejny pocisk.

– Jansemi!

W ferworze gonitwy nie zauważyła, jak stary samiec, również raniony przez innego myśliwego, rozwścieczony bólem i obrotem sytuacji zmienia nagle kierunek i atakuje najbliżej niego znajdującego się człowieka. Na nieszczęście była to Jansemi. Mierzyła właśnie do młodzika, gdy jakaś potężna siła poderwała jej konia do góry. Coś boleśnie uderzyło ją w prawą nogę. Tracąc równowagę wypuściła łuk i strzały, odruchowo usiłując chwycić się siodła. Jej koń unosił się nad ziemią kwicząc z bólu i machając nogami w poszukiwaniu oparcia dla kopyt. Po ułamku chwili ponownie coś podbiło jej konia, ale w inną stronę. Jansemi wyrzuciło z siodła. Zatoczyła łuk i bezładnie, ciężko upadła na ziemię, prosto na bark. Coś chrupnęło. Potworny ból piekącym gorącem rozlał się po obojczyku i ręce. Niczym przez mgłę widziała jak jej koń pada opodal, zaś za jego brzuchem ciągną się krwawe różowo-zielone wstęgi jelit. Stary samiec wymachiwał głową, a z jego kłów zwisały resztki wnętrzności zdychającego konia. Jakby było mu mało, ponownie zaatakował nieszczęsne zwierzę tratując je nogami i bodąc ciosami. Myśliwi zawrócili. W kierunku mamuta poleciało kilkanaście strzał. Choć zadały mu poważne rany, zwierzę jakby ich nie odczuło. W amoku wyładowywało swój gniew na zezwłoku konia. Dopiero celnie wypuszczona strzała, która zagłębiła się w jego oko, powaliła samca. Stęknął, zabulgotał, zatrzepał łbem, jakby chciał pozbyć się dokuczliwej zadry tkwiącej w głowie. Przeszedł jeszcze dwa kroki, po czym zadnie nogi się pod nim ugięły. Tył pociągnął resztę ciała i mamut ciężko zwalił się, przygniatając to, co zostało z nieszczęsnego wierzchowca Jansemi.

Pięciu myśliwych pognało za rannym młodym mamutem, a trzech podjechało do niej. Tensarew zeskoczył z konia i przyklęknął przy niej.

– Na bogów! Żyjesz.

Chciał ją podnieść, ale jęknęła. Dopiero teraz zauważył bezwładnie zwisającą rękę. Ostrożnie obmacał ramię. Zaciskała zęby, by nie syczeć z bólu.

– Złamany obojczyk – stwierdził ze znawstwem. – Na szczęście nie zmiażdżony, ale i tak trzeba będzie ciąć skórę, by nastawić.

Czuła jak ból narasta i robi się jej zimno.

– Noga… – jęknęła głową wskazując na prawą nogę.

Obmacał jej udo.

– Kość cała, ale mięśnie pomiażdżone. I skręcona kostka.

Jęknęła. Wiedziała, że przez jakiś czas będzie zmuszona leżeć.

Nie czekając aż przyswoi informacje. uchwycił stopę i jednym wprawnym szarpnięciem nastawił staw. Nawet głośno nie krzyknęła, choć uniosła się do siadu i wierzgnęła zdrową nogą. Ból innych miejsc był tak silny, że ten nie wywarł już na niej dużego wrażenia. Pociemniało jej jednak przed oczyma i ponownie padła na plecy, trzymając się za chore ramię.

– Dajcie pled – nakazał Tensarew.

Razem z dwoma innymi myśliwymi przeniósł ją na koc i nieco dalej od ubitego mamuta. Myśliwi poszli wyciągać spod cielska olbrzyma siodło, ogłowie i to, co ocalało z ekwipunku Jansemi. Tensarev nazbierał patyków i zeschłych gałązek i rozpalił nieduże ognisko. Pod głowę dał jej swój koc i przykrył końską derką.

– Ojciec będzie zły – Jansemi spoglądała w niebo.

– Będzie się cieszył, że żyjesz.

– Nie mówię o sobie. Koń…

Prychnął, przerywając jej.

– Koni mamy dużo. A ty…

Ich oczy się spotkały i umilkł.

– Zaraz zaparzę ziół. Złagodzą ból, później zajmie się tobą Mądra.

Nie powiedziała głośno, ale jej oczy wyrażały wdzięczność. Uśmiechnął się delikatnie i poszedł pomóc pozostałym.

Miesiąc później siedziała na kamieniu, rozmasowując rękę i obserwując zabawy młodzieży na koniu. Klan był już w komplecie, we wsi stało sto pięćdziesiąt namiotów. Musiano często zmieniać miejsca, gdyż ogromne stada koni, bydła i owiec szybko wypasały okoliczne pastwiska. Ojciec był zły na nią, ale nie o konia, a za zbytnią brawurę i brak ostrożności. Była jego jedynym dzieckiem, następczynią w rodzie. Nie mogła się tak narażać. Z drugiej jednak strony zdawał sobie sprawę, że zabranianie jej polowań i sprowadzanie jedynie do roli gospodyni nic nie da. Miała charakter matki, zbuntuje się. Zresztą nie było w zwyczaju Elmorczyków niewolić kobiety. Klan by się na to nie zgodził. Mógł tylko perswadować córce, jaką nieostrożnością wykazała się, narażając własne życie. Wiedział też, że był to przypadek. Jansemi zwykle była rozważna, a ten incydent był przypadkowy.

Zeszłej nocy Jansemi miała sen. Śniła się jej kuzynka, Unkuri. Biegała goniąc za źrebakiem. W pewnym momencie zatrzymała się i trzymanym w ręku patykiem wskazała gdzieś w dal. Jansemi wysiliła wzrok i dostrzegła ruiny miasta. To Sarmediria. Kuzynka wskazywała gdzieś dalej. Nad Sarmedirią wznosiły się Góry Omrag. Dostrzegła jaskinię. Coś w niej leżało. Były to bransoletki. Srebrne, wykładane muszlami seneuri, łuskami ryb pantu, kawałkami kości mamutów i najlepszej jakości jadeitem. Pokrywały je dziwne wzory. Jansemi miała kiedyś taką bransoletkę. Ciotka Arnev włożyła jej taką na rękę. To było po tym, jak jej matka zginęła. Unkuri też taką miała. Bardzo im się podobały te bransoletki. Czuły się dumne i wyróżnione. Żadna kobieta w wiosce nie miała tak pięknej ozdoby. A one, dwie małe dziewczynki, posiadały takie.

We śnie Jansemi weszła do jaskini i podniosła jedną z bransoletek. Gdy się wyprostowała, zobaczyła jak Unkuri blednie, a z jej rozerwanego gardła wypływa krew. Druga bransoletka leżała na ziemi u stóp dziewczynki, za którą była przerażająca ciemność. Ciemność mająca kształt kobiety trzymającej nóż. Nie mogła dostrzec twarzy tej kobiety. Widziała tylko powiększającą się plamę czerwieni na sukni kuzynki.

Obudziła się z krzykiem. Ojciec uspokajał ją myśląc, że śni o wypadku na polowaniu. Nie przyznała mu się, o czym naprawdę była jej senna wizja.

Gdy poczuła się nieco na siłach, wsiadła na Hadiani. Jej ojciec nie protestował, choć nadal miał troskę w oczach. Elmorczyk musiał jeździć konno, być zdolny do drogi i walki. Im szybciej wsiądzie na konia, tym lepiej. Jansemi zabrała kołczan pełen strzał. Zamierzała poćwiczyć strzelanie, by rozruszać i wzmocnić rękę. Szwy z baranich kiszek jeszcze trochę ciągnęły, ale mogła nią już wykonywać całkiem obszerne ruchy. Teraz trzeba było ją wzmocnić i usprawnić przy napinaniu łuku.

Obok Tensarev również siodłał konia.

– Pojadę z tobą.

Uśmiechnęła się z wyższością.

– Nie potrzebuję niańczyć dzieci.

Nie zrażony kontynuował siodłanie konia. Jansemi nie zamierzała oponować. Jego adoracja była widoczna i zaczynała sprawiać jej przyjemność. Gdy koń był gotowy, postawiła nogę w strzemię i wspięła się na grzbiet. Strzemiona były wynalazkiem Elmorczyków. Dzięki nim jeździec miał oparcie dla nóg i lepszy balans ciała podczas walki czy polowania. Jednak nie zapominano o konieczności mocnego trzymania się udami. Młodzież i dzieci nadal szkolono w jeździe na oklep i na nieuzbrojonym siodle.

Jansemi potrafiła jednym skokiem dosiąść konia, lecz dziś obolałe udo jeszcze nie pozwalało na taki wysiłek. Wolała nie nadwerężać mieśnia. Dlatego strzemię pomocne było przy wspięciu się na wysoką nurdiankę. Tensarev również dosiadł swego uriada. Dziewczyna skierowała konia na północny zachód. W ciszy podążali przed siebie. Step był już wolny od śniegu i pięknie zazieleniony świeżą, soczysta trawą. Stada najadały się do syta, bydło zaokrągliło boki, owce i kozy starannie skubały źdźbła, przygryzając je tuż nad ziemią. Wykoty przebiegały pomyślnie i zgodnie z zeszłoroczną wróżbą. Zapowiadał się rok obfitości i urodzaju. Powróciły też stada włochatych słoni, nosorożców, zwinnych antylop i pustynne lwy z południa przestały zagrażać zwierzętom Isherów. Najbardziej należało obawiać się smoków, dlatego pasterskie czujki częściej spoglądały w niebo niż na stepy.

Wioska dawno znikła za falistym terenem, gdy Jansemi wybrała dogodne miejsce. Było nim wzgórze o łagodnych stokach, z którego widać było nawet dalszą okolicę. W oddali pasły się duże jelenie kutubu o imponującym porożu, które zdawało się być cięższe od samych zwierząt. Nawet samice tych jeleni miały poroże, które służyło im do obrony przed stepowymi lwami i górskimi lampartami.

Zeskoczyła z konia i sięgnęła do przyczepionej do siodła niewielkiej drewnianej tarczy, obciągniętej skórą. Miała być celem ćwiczebnym. Rozstawiała właśnie prosty trójnóg, by powiesić tarczę, gdy dostrzegła ścierwniki krążące kołem na upstrzonym chmurami niebie. To znamionowało obecność padliny. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie ilość padlinożerców. Było ich sporo, sugerując, że ich łup musiał być sporych rozmiarów.

Tensarev również dostrzegł ścierwniki.

– Ciekawe, jakie zwierzę wypatrzyły. Sporo ich.

– Jedź i sprawdź – rzuciła przez ramię, zajęta ustawianiem celu.

Bez słowa wskoczył na siodło. Lepiej było wiedzieć, niż później żałować. Szczególnie, że na te tereny potrafiły zapuścić się oddziały Tunuhańskich patroli, jednego z wasalnych księstw imperium Damarskiego. Być może jeden z takich oddziałów zapuścił się tutaj i miał starcie z jej braćmi innego rodu.

Oddała kilka celnych strzałów do tarczy, gdy Tensarev powrócił wzburzony.

– Tam leżą ludzie, konie i woły. Niewielka kupiecka karawana. Wszyscy rozdarci na strzępy.

Rozluźniła mięśnie napinające cięciwę, opuściła łuk i zdjęła strzałę.

– Tunuhańscy siepacze?

– Nie.

– Smok?

Przecząco pokręcił głową. Spojrzała mu w oczy, dostrzegając w nich odpowiedź na niewypowiedziane pytanie. Szybko wyrwała strzały z tarczy, wsadziła je do kołczanu i wskoczyła na grzbiet pasącej się klaczy. Nie przeszkodziło jej nawet bolące udo. Popędziła na miejsce mordu. Już z daleka dostrzegła makabrę pobojowiska. Dwa wozy były wywrócone, a ciągnące je woły zaszlachtowane. Ich wnętrzności wywleczono i rozciągnięto po trawie. Czaszki miały rozłupane. Podobnie było z kupcami. Trzech ubranych w cudzoziemskie szaty mężczyzn leżało opodal wozów. Mieli rozerwane brzuchy, klatki piersiowe i otwarte czerepy. Miecze w ich nienawykłych do trzymania oręża dłoniach świadczyły, że próbowali bronić swojego życia. Nie lepszy los spotkał dwóch woźniców i czterech zbrojnych konnych. W powietrzu unosił się zapach krwi, treści jelitowej, wydartej, darni i kału. I przytłaczający wszystko odór rozkładu. Zbrojni znajdowali się w niewielkim oddaleniu od wozów. Widocznie otaczali swych panów, broniąc przed atakującym przeciwnikiem. Czwarty jeździec spoczywał wraz ze swym wierzchowcem dalej w stepie. Pewnie zdając sobie sprawę, że nie powstrzyma napastnika, ucieczką usiłował ocalić swą skórę. Z kiepskim skutkiem.

To wszystko wprawne oczy elmorskich wojowników dostrzegły od razu, czytając w śladach jak w otwartej księdze. Dostrzegli też, że krążące w górze ścierwniki i sępy nie lądowały, a zerkające zza traw lisy nie próbowały podejść.

– Cztery dni temu – stwierdził Tensarev oceniając stan zwłok. – Aż dziw, że ten smród nie zwabił tu drapieżników.

– Może boją się tu podejść? – analizowała Jansemi.

Tensarev twierdząco pokiwał głową.

– Nie ma ani jednej strzały wbitej w wóz, konia czy człowieka. Wszystkich rozdarły kły i pazury, tak jak Lianashi.

Aż wzdrygnęła się na jego słowa. Jakby nazwanie słowami tego, co wiedziała, miało jakąś magiczną moc uwolnienia czającego się w pobliżu zła. Poczuła chód przenikający jej ciało, choć słońce nadal świeciło, a wiejący ze wschodu lekki wietrzyk nie niósł już ze sobą zimowego chłodu. Skierowała konia tak, by objechać pobojowisko dookoła. Uważnie spoglądała na ziemię w poszukiwaniu śladów. Dostrzegła je. Ponownie zimny dreszcz przeszedł jej po plecach. Już widziała takie ślady – przy kurhanach i przy ciałach dwóch mężczyzn. Odgadywała, że gdyby cofnąć się po nich, doszłaby do miejsca grzebalnego jej plemienia.

Zacisnęła pięści. Demon szedł za nimi. Będzie musiała powiadomić Kalahę.

Już chciała zawrócić swojego konia, gdy w oddali dostrzegła oddalającą się postać. Sylwetka znajoma, opatulona ciemnym, baranim futrem. Wspinała się na skaliste wzgórze ze zręcznością kozicy. W tamtym też kierunku prowadziły ślady napastnika.

– Czy to demon? – Tensarev podjechał do Jansemi, czyniąc jednocześnie znak mający odpędzać zło.

W niewiedzy pokręciła głową.

Młody mężczyzna spojrzał na ziemię.

– Jeżeli zostawia ślady, to można go zabić.

– Lepiej z nim nie zadzierajmy. Skoro tylu ludzi nie dało mu rady, to i my go nie pokonamy. Wracajmy do wioski. Trzeba powiadomić Kalahę.

Młody mężczyzna potakująco kiwnął głową.

Wpadli do wioski jak burza. Jansemi widziała zdziwienie i iskrę uśmiechu we wzroku Sahiat na towarzystwo Tensareva. Jej przyjaciółka siedziała przed namiotem i naszywała kolorowe paciorki na uszytą przez siebie suknię. Obok jej kuzynka w kamiennym naczyniu o grubych ściankach miażdżyła nasiona pszenicy na mąkę.

Jansemi odpowiedziała przyjaciółce skinieniem głowy, ale nie mogła zdobyć się choćby na najlżejszy uśmiech. Poczuła przykrość, że będzie musiała przekazać wszystkim niemiłą nowinę i zepsuć nastrój radosnego oczekiwania na święto Nuvai, coroczne dziękczynienie bogom za szczęśliwe przeżycie zimy. Prócz nieszczęsnego zdarzenia z Lianashi, jej klan nie poniósł innych strat. Paszy starczyło dla wszystkich zwierząt, wszyscy byli zdrowi i żaden drapieżnik nie poczynił poważniejszych szkód w ich stadach. Za taką łaskę bogów trzeba było podziękować. Ceremonia miała odbyć się nad jeziorem Dargabut, do którego obecnie zdążali. Później część klanu miała iść do kopalni po złoto, reszta zająć się wypadem bydła.

– Idź do mego ojca, ja pójdę do Kalahy.

cdn.

© Copyright by Justyna Jendzio, 2011



[ góra ]

e-czytelnia

[ powrót ] | [ góra ]

 


 


Na tej stronie wykorzystujemy ciasteczka (ang. cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystanie z naszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies, umieszcza je w pamięci Twojego urządzenia. Więcej informacji na temat plików cookies znajdziesz pod adresem http://wszystkoociasteczkach.pl/ lub w sekcji „Pomoc” w menu przeglądarki internetowej.