e-czytelnia™ Wydawnictwa „e media” = literatura w internecie

e-czytelnia ` e media` - Strona główna

wersja e-czytelni™ dla urządzeń mobilnych Przejdź do treści

Internetowa czytelnia dobrym miejscem na Twój debiut literacki

Facebook



Justyna Jendzio: „Ostrze nienawiści” — odcinek 7.

Komentarze» Wersja mobilna»

Justyna Jendzio: Ostrze nienawiści - odc. 7.

Rankiem obudziły go jakieś podniesione głosy. Czuł się słaby, ręka go bolała, chętnie jeszcze by pospał. Jednak podniesione głosy nie pozwalały mu zasnąć. Otworzył okiennicę i wyjrzał na podwórzec. Słońce stało już wysoko, zatem przespał dzionek. Powąchał się i skrzywił. Śmierdział. Co prawda nie jak Szczur, ale też nieprzyjemnie.

Na podwórzu kilka osób bardzo głośno dyskutowało i wymachiwało rękoma. Wśród nich był Manrus z żoną. Połowica oberżysty była wściekła jak osa. Jej wykrzywiona gniewem nalana twarz była jeszcze brzydsza niż zwykle.

— Ej, ty! — zawołał na przechodzącego obok chłystka, dźwigającego kosz pełen moreli. — Co się dzieje?

— W nocy ktoś ukradł ciało — chłopak odparł beznamiętnym głosem.

— Jakie ciało?

— Nandri — rzucił przez ramię i zniknął w drzwiach prowadzących do kuchni.

Wiadomość była niczym kubeł zimnej wody na głowę.

Zerwał z siebie resztki podartej koszuli, założył pomiętą, wygrzebaną z juków i wybiegł na dziedziniec. Na jego widok wszyscy zamilkli, a kilka osób stojących przy oberżyście śpiesznie odwróciło się i rozeszło, niczym rozbiegające się robactwo, gdy je odsłonić podniesieniem zmurszałego pnia.

Został jedynie Manrus, który rozdziawił gębę. Ze strachu drgał mu podbródek. Jego małżonka stała obok ze zmrużonymi oczami, ze złośliwą satysfakcją wpatrując się w małżonka.

— Gdzie Nandri? — syknął Tarion.

— To nie moja wina — tłumaczył się spiesznie — nie mogłem ich powstrzymać.

— Jak to się stało, że żyje? — prawą ręką pochwycił oberżystę za koszulę, skręcając ją pod jego gardłem i przyciągając do siebie — Kto ją zabił?

— Przyszli w nocy z widłami i siekierami. Zażądali wydania jej, a moje pachołki uciekły. Mówiłem, że jest wasza, panie, ale nie słuchali, tylko wywlekli ją i powiesili na rozstaju dróg.

Tarion zaklął szpetnie.

— Czy wiesz, wasza dostojność, że ten bydlak gził się z tą przybłędą! — wrzasnęła znienacka żona oberżysty. — Oby po wieki kąsały go piekielne psy Hodgorna! Oby zgniły mu stopy! — wykrzykiwała coraz to gorsze złorzeczenia.

— Co z ciałem? — przerwał jej wywód.

— Ktoś zdjął je w nocy.

Było to zaskakujące. Dziewczyna nie była zamożna, by ktoś chciał połakomić się na szmaty, jakie służyły jej za odzienie. Czyżby jakiś miejscowy czarownik chciał użyć ciała wisielca do sporządzenia magicznych ingredientów? Takie praktyki były częste i wielu chętnie kupowało tego typu specyfiki. Było to ostro potępiane przez kapłanów i medyków, ale nie zakazane. A powinno, gdyż ciała ludzkiego używano głównie w ciemnej magii. Tylko pomaganie sługom demonów i sługom Hodgorna było nietolerowanie przez zakon kemeidów.

— Gdzie znajdę jakąś czarownicę lub czarownika?— zapytał.

— Na bagnach przy dawnym młynie. Dam wam, panie, chłopaka, by was poprowadził. Czy podać wam śniadanie.

— Przygotuj mi kawałek chleba, ser i wino w bukłaku. Tylko dobrego. Zjem po drodze. I przyślij tę dziewkę, niech zmieni mi opatrunki.

Zirytowany zapomniał o kąpieli. Dziewczyna, która pozszywała go poprzedniego wieczoru przetarła go mokrym ręcznikiem, za co był jej wdzięczny, gdyż rany nadal bolały i ograniczały jego ruchy. Ocierała się przy tym o niego swym ciałem, zapraszając go do igraszek, ale te nie były mu w głowie. Cały czas klął w duchu. Miał nadzieję zgładzić strzygę przy pomocy Nandri. Teraz obawiał się, czy z jej ciała nie powstanie kolejny upiór. Wiedział, że czarownik będzie czekał do pełni, by poćwiartować ciało, części którego nabierały wówczas największej mocy. Jeżeli ciemny czar już wziął w swe władanie dziewczynę, do czasu pełni ulegać będzie ona przemianie w demona, a w czasie pełni stanie się strzygą. Zabije czarownika lub czarownicę i będzie kolejnym upiorem grasującym po okolicy.

Zdrową ręką powstrzymał rękę dziewki, która zawędrowała w okolice jego krocza. Dostrzegł zawód w jej oczach. Nie obchodziło go to. Wręczył jej drobną monetę i kazał wyjść.

  Po południu dotarli na miejsce. Stojąc na zarośniętym dawnym trakcie, chłopak dany mu przez Manrusa wskazał ciemny kształt między drzewami.

— Tam jest stary młyn, panie. Od niego prowadzi ścieżka. Idąc nią, dojdziecie do chatki czarownicy.

Po tych słowach odwrócił się na pięcie i pobiegł z powrotem.

Tarion bez obaw dojechał do młyna. Kiedyś musiała tędy płynąć spora struga, napędzająca słusznych rozmiarów koło, które wprawiało w ruch zmyślnie ustawione koła zębate i drewniane osie, obracające wielkie kamienie młyńskie. Choć młyny były rzadkością, gdyż chłopstwo mełło zboże w domowych żarnach, to właściciele folwarków i wielkich latyfundiów korzystali z usług takich młynów, gdyż było to bardziej opłacalne, niż zatrudnianie do tego zajęcia dziesiątek kobiet. Po rozmiarach młyna i dawnych gospodarczych zabudowań znać było, że jego byłemu gospodarzowi doskonale się powodziło. Nie było tu zajazdu, a jednak ruiny stajni mogły onegdaj pomieścić dziesięć koni. Domostwa na wzór domostw północy nie powstydziłby się nawet średniozamożny szlachcic, a w oborach zapewne stało ze trzydzieści sztuk bydła. Z czasem jednak struga zamuliła się, rozlała po pobliskich łąkach, zamieniając teren w rozległe bagnisko. Leniwie płynąca woda nie była już w stanie poruszyć koła i żarna zastygły w martwym bezruchu. Nie można było już ani mleć, ani obsiewać podmokłych pól, ani wypasać na wiecznie mokrych łąkach bydła. Z czasem roślinność bagien wzięła to miejsce we władanie, a na bardziej suchych skrawkach lądu porósł las. Musiało się to stać dziesiątki, może nawet setki lat temu, gdyż z zabudowań pozostały jedynie ruiny murów, a znad wysokich traw za pobliskimi drzewami, niczym poczerniały szkielet sterczała część ogromnego młyńskiego koła, oderwanego od osi, na której tkwiło przez tyle lat swej świetności.

Między kępami trawy Tarion dostrzegł wąziutką ścieżynkę. Nie nadawała się dla końskich nóg, więc zeskoczył na ziemię i poklepawszy ogiera po szyi, nakazał mu tu czekać na swój powrót. Sam zaopatrzony w miecz ruszył ścieżką. Wiła się od kępy do kępy, od jednego suchego skrawka lądu do drugiego, między głębszymi wodnymi oczkami, otoczona trzcinami, ostrymi jak brzytwa, wysokimi na dwóch ludzi trawami, sitowiem i kikutami martwych drzew. W niektórych miejscach uginała się niebezpiecznie i zastanawiał się, czy to nie pułapka na nieproszonych gości. Ale nie dostrzegał innej drogi i macając stopą grunt przed sobą szedł naprzód.

Nim dostrzegł domostwo wiedźmy, poczuł dym i smakowity zapach pieczonego mięsa. Czarownica musiała coś pichcić. Wzdrygnął się, gdy nieprzyjemna myśl o tym, co może znajdować się w jej kociołku, przemknęła mu przez głowę. Idąc ostrożnie zbliżył się na tyle, że mógł dostrzec nędzną chatkę wzniesioną na wzgórzu, swoistej wysepce wśród tego bagniska. Właściwie to była tylko strzecha oparta na ziemi. Niczym płócienny namiot legionistów. Tyle, że ten pokryty był pękami wysuszonych i odpowiednio splecionych traw i grubą warstwą starych liści.

Przed chatką płonęło ognisko, a nad jego płomieniem wolno piekł się zając. Czarownica siedziała w pozycji klęczącej, między ogniskiem a wejściem i kołysząc się jak w transie nuciła jakąś smutną melodię. Co jakiś czas przerywała i jęczała, jakby powstrzymywała rozrywający jej serce płacz, po czym wracała do nucenia. Jednak najbardziej zdziwił go wygląd czarownicy. Nie była zgrzybiałą staruchą, ale około trzydziestoletnią, urodziwą kobietą. Ciemne, starannie uczesane na głowie włosy, swymi końcówkami luźno spływały jej na ramiona. Jasnobrązowa suknia była ozdobiona pięknym, wymyślnym haftem. Beżowy, półprzezroczysty szal, zapewne służący do okrywania głowy, teraz luźno leżał u jej pośladków i stóp. Suknię opasywał skórzany, nabijany metalem i pokryty skomplikowanymi wytłaczarniami pas, zawieszony nisko na biodrach, na modłę ludów północy.

Wolno, jak najciszej zbliżył się do niej, jednocześnie dobywając miecza.

— Modliłam się do bogów byś przyszedł i jesteś, Tarionie — powiedziała nie otwierając oczu.

Po tym stwierdzeniu nadal nuciła swoją smutną melodię.

Opuścił miecz zaskoczony jej słowami. Usłyszał szelest i zza zbocza wzgórza wyszedł Szczur z naręczem drzewa na ręce. Zmartwiał na widok Tariona, który ścisnął rękojeść miecza tak, że kłykcie mu zbielały. Upuścił naręcze z klekoczącym łoskotem i sięgnął do paska po procę. Tarion posłał mu nienawistne spojrzenie.

— Ty ukradłeś zwłoki Nandri — stwierdził nieprzyjemnym, nie wróżącym nic dobrego tonem.

— Ja mu kazałam — odezwała się czarownica, przerywając nucenie i wolno wstając z klęczek.

Gestem dała znak i Szczur z procą w ręku wycofał się do tyłu. Cały czas jednak spode łba obserwował rycerza.

Zniesmaczony Tarion spojrzał na nią. Kąciki jej ust ledwie drgnęły w skrywanym rozbawieniu jego domysłami.

— Nie używam ludzkich ciał do magii. Chcę ustrzec Nandri przed losem jej siostry.

cdn.

© Copyright by Justyna Jendzio, 2010



[ góra ]

e-czytelnia

[ powrót ] | [ góra ]

 


 


Na tej stronie wykorzystujemy ciasteczka (ang. cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystanie z naszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies, umieszcza je w pamięci Twojego urządzenia. Więcej informacji na temat plików cookies znajdziesz pod adresem http://wszystkoociasteczkach.pl/ lub w sekcji „Pomoc” w menu przeglądarki internetowej.