Problem z bazą danych: odrzucone zapytanie
wersja e-czytelni™ dla urządzeń mobilnych Przejdź do treści
„Wszystko po kolei: najpierw był pociąg. Nie, nie wiem, czy pociąg był długi (co za pytanie), wiem za to, że tak długiej podróży jeszcze nie miałem przyjemności odbyć. Prawdę mówiąc nie wiedziałem, że można tak długo jechać te trzy setki kilometrów nad morze, gdy w tym czasie sputniki na niebie okrążają kilkadziesiąt razy naszą planetę. (Mógłbym wrócić do koncepcji Ziemianina, za jakiego się uważam, ale trochę nie na temat). Pociąg zatrzymywał się gwałtowanie, co kilka minut, zupełnie jakby maszynista chciał przewietrzyć ściśniętych jak sardynki pasażerów przetasowując ich na siłę. Zresztą — kogo pasażerowie obchodzą w tych czasach, kogo w ogóle obchodzą ludzie, jesteśmy pyłkiem wobec idei, niczym wobec symboli, anonimową masą wobec patosu zwycięstw ludu, niewygodnym świadkiem materialnego rozkładu taboru kolejowego i państwa, który go utrzymuje. Jednostka niczym, jednostka bzdurą, pisał kiedyś poeta, a maszynista najwidoczniej tego poetę cenił, bo traktował nas gorzej niż bydło, które przynajmniej ma wartość handlową, czego o nas nie można powiedzieć.
W nocnym pociągu śmierdziało potem i rozkładającym się prowiantem, powietrze gęste od dymu papierosowego, kwaśnego smrodu alkoholu, ludzie stłoczeni, chuchali sobie w twarze nieświeżym oddechem przesiąkniętym dymem i wódką. Ci co nie palili, musieli być u kresu, ale (jak wiesz) w tym kraju, gdzie wolność jednostki od wieków jest wartością niewzruszalną, mniejszość wobec większości jest bez szans w jej używaniu. I dlatego — choć brzmi to paradoksalnie — większe szanse na długowieczność mają palący niż abstynenci, bo tych ostatnich zawsze będzie mniej. Dlatego wszyscy, nas nie wyłączając, pociągaliśmy ile wlezie, aż do potwornego bólu głowy, który uśmierzyć mógł tylko łyk wódki wlewany obfitym strumieniem, byleby tylko cało i zdrowo do celu. (Doświadczony Żorż skonsultował przezornie rozkład jazdy, zrobił poprawkę na spóźnienie i spakował dwie butelki.)
Siedzimy w toalecie, a więc mamy jedno z lepszych miejsc (nie licząc tych, co w przedziałach, ale oni mają kłopot, jak im się zachce do wychodka, a my — siłą rzeczy — nie). Próbujemy z Żorżem rozmawiać o dniu jutrzejszym, jak już dojedziemy do miejsca, w którym przyjdzie nam rozpoczynać międzynarodową karierę prasową, ale rozmowa nam się nie klei, na dodatek pociąg staje po raz kolejny, a mnie w plecy znowu wbija się kranik umywalki (klozet zajmuje Żorż). Jęczę, bardziej z nudy niespełnienia niż z bólu. Pociąg staje tym razem nie w głuszy, skąd nie dochodzą żadne odgłosy cywilizacji, a słychać tylko jęki i przeklinanie rozespanych, zdemoralizowanych bezsensem tej podróży pasażerów, przerywanych charczeniem tych, w których na zmianę zaduch i przeciąg rozbudził już pierwsze oznaki przeziębienia. Białe okno wagonowego kibla jaśnieje, znak, że w okolicy stoi jakaś zagubiona latarnia albo wręcz zespół latarni. Nie mija chwila, jak złowrogo brzmiącą ciszę przerywa nagły chrzęst, charkot, stukot, potem przeraźliwy pisk, nagle głos jak z innego wymiaru, opóźniony pociąg osobowy, to zapowiedź naszego pociągu. Potem słyszymy walenie pięścią w blachę: „Dokumenty, przygotować dokumenty”, głos dochodzi z zewnątrz, ludzie otwierają okna na korytarzu, jeszcze nie dowierzają. Jezusmarie, chrząkania, werbalne mięso składają się na ten lingwistycznie interesujący amalgamat, łapanka w nocnym pociągu zdaje się mieć nieocenioną wartość rozrywkową. Czujemy się żywcem porwani przez tę ogólną wrzawę budzących się półtrupów, gdy drzwi wagonu energicznie się otwierają i po schodach wspina się facet w mundurze milicjanta. Milicjant jest wyraźnie zły, co tym bardziej kontrastuje z naszym rozrywkowym nastrojem chwili. Szybko dociera do nas, że nie ma szans na pobłażliwość, a to dobrze nie wróży. „Dowody proszę”, groźnie krzyczy milicjant, zagłuszając gadającą mu na pasku radiostację. Szperamy w kieszeniach plecaków, milicjant świeci latarką na dowody ludzi stojących przed ubikacją, po czym groźnie, tak, że aż drgają mi nogi, odwraca się ku nam. Wyciągamy do niego nasze dowody istnienia, bez nich państwo nie uznaje, że się kiedykolwiek urodziliśmy, w tym absurdalnym świecie bez papierka i pieczątki jesteś niewiele więcej wart niż tusza warchlaka (albo i mniej).
— Tu mi czegoś brakuje — stróż prawa międli słowa, w końcu podnosi na nas zimny wzrok formalisty, a na jego milicyjnej czapce błyskają oficerskie gwiazdki. — Czego szukacie nad morzem?
Durniejemy. Ano jedziemy dla kariery i guza, tak mi się zdążyło pomyśleć, ale Żorż nie dał za wygraną, mówi, że odpoczynek, wakacje, plaża, panienki, te rzeczy i próbuje z pojednawczym uśmiechem. A ten pajac w mundurze milczy, wpatruje się w nas przenikliwie, wreszcie zaczyna klepać dowodami o dłoń. Milkną chrząkania i jezusmarie, zapada przeraźliwa cisza. Jest cicho. Cicho? Niezupełnie, bo milicjant klepie dowodami w dłoń, a to klepanie zamiast nas chłodzić rozgrzewa, jakby nas do pieca wsadzono Żorż dalej: my, licealiści, matura w przyszłym roku. A milicjant na to: Meldunek. A Żorż na to: Co, meldunek? Milicjant: Nie ma, brak. Wstrzymujemy oddech. Tu nas ma.
— Nie ma meldunku. Gdzie będziecie mieszkać? Znowu cisza.
— Na kwaterze.
— (Riposta) Jakiej?
— (Bez wahania Żorż) — No właśnie, nie mogę sobie przypomnieć ulicy. Zaraz gdzieś tu miałem zapisane, taka znana ulica — Żorż otwiera kieszeń plecaka w poszukiwaniu czegoś, co rzekomo posiada. Czuję, że się gubi, popada w panikę a ja naiwnie sądziłem, że zawsze sobie świetnie radzi w takich sytuacjach. Tymczasem tutaj jest kompletnie bezradny. Widać władza to nie nauczyciel, władza nie da się przekabacić, jej ciężar gatunkowy, bogactwo nieodgadnionych dla zwykłego śmiertelnika relacji służbowych, zakamarków kartotek zawierających wszystkie informacje na twój temat włącznie z tym, co jadasz na kolację i której się kładziesz spać, wreszcie rycerskość i siła emanujące z munduru, godła i odznaczeń, wypięta pierś kogoś, kto może wszystko, w tym zgnieść cię jak robala — to balast, którego Żorżowi nie idzie tak łatwo udźwignąć. („Wyzwolenia”, szepcę bojaźliwie, bo taka jest w każdym mieście)
— Właśnie: ulica Wyzwolenia, panie władzo.
— (Riposta władzy) — Numer ulicy, nazwa ośrodka.
— (...) E, e, to taki pensjonat ... nazywa się ... („Pod Zegarem” podpowiadam znowu). Tak, Pod Zegarem, czy Pod Kukułką, nie panie władzo, Tymek pomyliłeś z tym hotelem w górach, ha, ha, to nie tak, ten pensjonat nazywa się Pod Zatoką, czy Nad Zatoką, blokada pamięci panie władzo, to się zdarza — ale jego trzęsący się głos zdradza paskudne, ogołocone z formy kłamstwo, z którego już się nie wykręcimy. Kłamstwo wobec władzy, kłamstwo wobec państwa, ojczyzny, narodu i partii albo raczej partii i narodu, i tak dalej. Nie wykręcimy się. Czekamy na wyrok.
— Nad Zatoką, powiadacie — odwraca się i coś burczy do mikrofonu radia, okropne oczekiwanie, mijają wieki zanim radio wreszcie odszczekuje odpowiedź. Uśmiecha się, ale chyba nawet Koparska od literatury uśmiecha się przyjaźniej, kiedy szykuje się do wyplucia na nas swej złości. — Nad Zatoką, powiadacie ulica Wyzwolenia. A nad jaką zatoką, że się tak wyrażę, nad zatoką małp? Jastrzębi? — Z pewnością chciałby dalej wymieniać znane mu zwierzęta, ale powstrzymują go rozgrzane do czerwoności wewnętrzne emocje. Gęba mu puchnie z długo oczekiwanej furii. — Ja wam mówię obwiesie (recytuje nasz wyrok, a przy tym nieludzko się wydziera), że nie ma żadnego pensjonatu Nad Zatoką przy ulicy Wyzwolenia, nie macie żadnego meldunku i jesteście bandą gówniarzy, próbującymi wcisnąć kit przedstawicielowi władzy ludowej, ale ona się nie da, nie jest taka głupia, jak się wam wydaje.
Jego wrzask jest wrzaskiem androida, nie człowieka, podmuch standardowych obelg pod adresem obywatela jest tak silny, że niemal lewitujemy pod sufitem WC. Faceta ogarnia szał, pasja pierwotniaka, jest szczęśliwy swą furią, tak stanąć nad nami bezbronnymi, taką rzeź niewiniątek sobie urządzić i wywrzeszczeć, zemścić się za to, że w środku nocy kazano mu zatrzymywać te zapleśniałe pociągi z podśmierdłymi pasażerami, pomścić swoją swędzącą łydkę, bolący palec u nogi, wyrzygać nam to, że my mieszkamy w mieście, a on cham z dziada pradziada, co nigdy nie ruszył się ze swej zapadłej podmiejskiej dziury cały swój awans życiowy zawdzięcza tylko komunie, komuna wszak chamstwo gloryfikuje. Ten wrzask czyni go wolnym, uwalnia od formy, jaką władza mu narzuciła, choć wrzeszczy urzędowo, w mundurze, oficjalnie w imieniu naszego państwa, władzy, jest to więc wrzask państwowy, publiczny, ustawowy, a nie jakiegoś tam piskliwego kundla spoza układu. Awansowali go przecież, żeby rządził i nauczał, co gdzie, kiedy i dlaczego należy robić, czego nie należy, gdyby tylko mógł, z pewnością chwyciłby nas jednego po drugim za szyje i z zaciśniętymi zębami dusił, dusił, dusił, do czasu aż nie wyzionęlibyśmy ducha w imię prawa i sprawiedliwości społecznej, w imię uwolnienia świata od tych, co go dewastują.
Ale nie dusi nas, jednak jakieś maniery ma, uniesienie opada, powoli blednie, oddech łagodnieje. Drżącą z emocji ręką wsuwa nasze dowody do kieszeni munduru i cedzi, posapując (podczas gdy jego dusza szczytuje) takie oto staccato : „Dosyć tego pierdolenia, koledzy. Trzeba mieć meldunek, albo skierowanie na wczasy, albo do sanatorium, albo od lekarza, że jod wdychać zaleca, albo jakikolwiek papier choćby od babci klozetowej z urzędową pieczątką, miasto nie przyjmuje takich włóczęg, jak wy. Zbierać manatki, wysiadamy z pociągu!”
— Zaraz, zaraz, chwileczkę — ale mój przypominający buczenie zapowietrzonej rury głos nie dodaje nam wiarygodności — my musimy przecież dojechać do miasta, jak to tak, wysadzi nas pan i co my tutaj po ciemku. — Ale oficer odwraca się do nas plecami.
— Panie władzo, panie władzo — próbuje jeszcze Żorż — można na słówko?
— Co jest?
No tośmy w bagnie po uszy: Żorż wskazuje milicjantowi na wystającą z plecaka flaszkę wódki. Kulę się, milicjant nic nie mówi, tylko podchodzi do Żorża z zaciśniętymi zębami łapie go za ucho, ciągnie do drzwi wagonu i pcha w czeluść. Słychać jęk upadającego. W pośpiechu zbieram nasze plecaki i biegnę za nim. Żorż podnosi się z asfaltu, ma rozbite czoło. Jakiś dwóch dryblasów w mundurach dopada do nas i ciągnie przez senny peron do zaparkowanej nieopodal milicyjnej furgonetki.
Wsadzili nas do środka, od przednich siedzeń oddziela nas gruba szyba i pewnie obgryźlibyśmy ze strachu i upokorzenia wszystkie paznokcie, gdyby nie to, że zdążyli nas zakuć w kajdanki. Mam wszystkiego dosyć, Żorż chyba też, najchętniej bym mu zresztą wyrzucił w twarz, co myślę o jego idiotycznych pomysłach, teraz mogłem siedzieć sobie spokojnie i słuchać muzyki, albo leżeć na trawię, albo pić piwko pod budą, jak niewinna i cudowna wydawała mi się wściekłość kolejki po piwo w porównaniu z furią milicjanta i tym, co nas teraz spotkało. Chciałbym usiąść z rodzicami przed telewizorem w naszym mieszkanku w bloku i obejrzeć czwartkowy serial kryminalny, albo zagrać coś na gitarze, albo zrobić cokolwiek, byle nie siedzieć skuty kajdankami w milicyjnej suce!
Co z nami będzie?
— Co z nami będzie? — pytam głośno Żorża, lecz Żorż uśmiecha się tylko, chce pewnie powiedzieć, żeby nie pękać, ale jest nie mniej wyczerpany ode mnie, najwyraźniej uznał, że ten wybryk go przerasta. Raczej nie wie, co będzie. Wsadzą nas do jakiegoś tutejszego aresztu, potem będzie proces o łapownictwo i próbę nielegalnego dotarcia nad morze. Oni jak zechcą, to wszystko będzie nielegalne, nie masz na nich siły, oni wiedzą lepiej. Mają swoje sądy, kolegia, milicję, tajniaków, urzędników, wszystkich tych, którzy im się przymilają, żeby tylko dopuścili ich do zakładowego bufetu, obficie zaopatrzonego w żywność bez kartek. Śmiecie. Jak chcesz spokojnie żyć, lepiej im w drogę nie wchodź. Co mnie zresztą obchodzi ta rewolucja, te wszystkie strajki, czy przez to stanę się nagle bogaty i piękny, czy moi starzy zaraz staną się majętni i skończą się ich depresje pod koniec miesiąca, kiedy zaczynają wydzielać ostatnie grosze w oczekiwaniu na kolejną wypłatę? A może dostanę paszport do szuflady i będę mógł jeździć sobie za granicę, kiedy zechcę, tam na pewno przyjmą mnie i Żorża i wszystkich naszych kolegów z otwartymi ramionami, jesteśmy w końcu bohaterskim narodem, a do tego doskonale wykształconym. Jak widać.
Zasunięte drzwi furgonetki otwierają się z łoskotem, zagląda do nich jakiś milicjant, lustruje nas wzrokiem, jak psychicznie chorych, potem drzwi znowu zasuwają się. Jesteśmy sami, tylko radio terkoce przy desce rozdzielczej. Żorż ma czerwoną plamę na czole od uderzenia, milicjant dał mu tylko jakąś brudną chustkę do otarcia, Żorż jest wykończony. Mija godzina, może dwie, naprawdę nie wiem, nie jestem w stanie się skoncentrować. Pociąg już dawno odjechał, stacja jest teraz całkiem pusta, tylko od czasu do czasu słychać kroki na peronie. Telepie nami, poranny chłód wciska się w ciało wszystkimi porami, zęby klekoczą. Kulimy się, rzeczywistość zlewa się z majakami, Żorż zrolowany jak embrion, chyba drzemie. Do tego wszystkiego czuję w krtani wielką gulę, która podchodzi mi do góry, zaraz się rozpłaczę.
Wreszcie drzwi znowu się otwierają z hukiem, ktoś coś mówi na nasz temat, Żorż zrywa się jak porażony prądem, a w drzwiach staje nasz oprawca. Patrzy na nas przez jakiś czas — jest taki jakby zrelaksowany — w końcu sięga ręką do kieszeni, wyjmuje kluczyk, rozpina kajdanki Żorżowi, potem mnie. Tu będą nas sądzić czy jak, ale skąd wziąć sędziego o czwartej rano, chyba, że teraz dopiero spuszczą nam wycisk. To chyba jednak wszystko sen: milicjant patrzy Żorżowi prosto w oczy i pyta czy mu nic nie jest, niby jest groźny, ale to już nie ten sam człowiek, co w pociągu. Żorż burczy, że w porządku, a gliniarz patrzy się teraz na mnie, nie mam siły się bać.
— No dobra, pokażcie co tam macie w plecakach — słyszymy i nie całkiem wierzymy. Szczęśliwie Żorż się szybko koncentruje, sięga do plecaka i go rozsznurowuje. Nie idzie mu, ma zgrabiałe palce, nadgarstki obolałe od ścisku kajdanek, w końcu, wyciąga flaszkę wódki, jakąś konserwę mięsną, zupę w proszku, zagraniczny długopis bic. Milicjant wygląda na zadowolonego i pokazuje filuternie jeszcze na coś kolorowego w plecaku, a jest to złożona w prostokąt plastikowa torba z napisem Marlboro. Ładuje łup do torby Marlboro, po czym zatrzaskuje drzwi. Widzimy jak obchodzi samochód od przodu, otwiera drzwi kierowcy i ładuje się na fotel.
— To dokąd jedziemy? — jest jak rodzony wujek, który szykuje się do zawiezienia dzieciaków na wycieczkę do lasu, silnik po pewnym czasie chwyta, ruszamy, a wprawiona w ruch milicyjna puszka kołysze nas do snu.”
c.d.n.
© Copyright by Piotr Pomsta, 2008
Możesz zamówić książkę w naszej księgarni lub kupić w siedzibie wydawnictwa
Brak danych
Nie czytałaś/-eś jeszcze niczego w e-czytelni™!
: R E K L A M A :
Na tej stronie wykorzystujemy ciasteczka (ang. cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystanie z naszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies, umieszcza je w pamięci Twojego urządzenia. Więcej informacji na temat plików cookies znajdziesz pod adresem http://wszystkoociasteczkach.pl/ lub w sekcji Pomoc w menu przeglądarki internetowej.