e-czytelnia™ Wydawnictwa „e media” = literatura w internecie

e-czytelnia ` e media` - Strona główna

wersja e-czytelni™ dla urządzeń mobilnych Przejdź do treści

Internetowa czytelnia dobrym miejscem na Twój debiut literacki

Facebook



Piotr Pomsta: `Oblężenie` — fragmenty — odcinek 5.

Komentarze» Wersja mobilna»

Na przemian czerwienię się i blednę, kiedy siadam za stołem z obrusem koloru dojrzałych liści. Z drugiej strony stołu kręcą się różni ludzie, aż w końcu od grupy odrywa się tęgawa kobieta w beżowej spódnicy i białej, przeszywanej złotą nitką bluzce.

– Dzień dobry, nazywam się Mieczysława Tober – mówi do mnie nadzwyczajnie miło, babcinie jakoś tak, tylko czekać, aż jej więdnące usta zostawią na mym czółku mokrego buziaka – Kartę prasową proszę bardzo i jakiś jeszcze dokumencik, a ja gapię się na nią nie wiem czemu, może dlatego, że mi w końcu nie dała buzi w czoło – Czy pan jest obcokrajowcem, spiking inglisz?

– Nie, nie, doskonale rozumiem – ale kiedy kładę na stole moją legitymacje szkolną ze zdjęciem sprzed trzech lat, jej szeroki babciny uśmiech znika z twarzy, Pani Miecia się krzywi, patrzy na mnie z niedowierzaniem.

– Szanowny Panie licealisto, nie ukrywam, że wygląda pan na parę lat więcej. Przykro mi bardzo, nie wydajemy akredytacji uczniom.

No to ja jej bajkę o gazetce szkolnej, że jestem uznanym fotografikiem szkoły (nie mylić z fotografem), sam dyrektor wiesza moje zdjęcia w swoim gabinecie. Pani Miecia chyba jednak z zawodu jest belfrem, bo jej twarz wyraża wyższość pokoleniową w stosunku do nieopierzonego szczeniaka, który niewiele przecież wie o życiu, zwłaszcza w porównaniu z nią, matką pięciorga i babcią dwadzieściorga dzieci, jeżeli nie więcej. Nie, jest jeszcze coś takiego, jak wyższość członków stada nad obcymi, dlatego znowu słyszę, że muszę bezzwłocznie opuścić teren fabryki. W tym momencie na stronę panią Miecię wyciąga jakiś mały z wąsami, nie uwierzysz, co to były za wąsy, bierze ją na stronę i coś do niej mówi, jest bardzo grzeczny, bo zwraca się do mnie i przeprasza, że on tylko na chwileczkę. Miecia mu na to, żeby się mną nie przejmować, bo ja nie dostanę akredytacji, jestem zwykłym uczniakiem, facet patrzy na mnie, w końcu zbliża się i pyta, po co tu przyjechałem.

– Mówiłem już Pani Mieci, pracuję dla gazetki szkolnej, a poza tym – czuję że nie mam nic do stracenia – zachowujecie się zupełnie, jak komuniści, z którymi tak walczycie, słyszę tutaj, że jak nie ma papieru, to do widzenia, a przecież, chyba nie na tym ma polegać demokracja, czyż nie? Pani Miecia w faceta wpatrzona jak w obrazek, (a temu inny obrazek z klapy wyziera, taki jak u Żorża), krytycznie się marszczy, grdyka lata nerwowo, usta wyginają się raz w podkowę raz prostują do ściętej złością kreski. Jednak ja czuję w sobie desperacką siłę – Przecież demokracja to również, jeśli nie przede wszystkim, prawo do bycia niezależnym, żeby człowiek, jednostka, stał się podmiotem, a nie tylko numerkiem w ewidencji – dokumentnie się zasapałem, kto mi takich mądrości do głowy nawsadzał, czyżbym zbyt dużo z telewizją obcował? W końcu jednak emocje biorą górę nad rozsądkiem, zawsze, gdy chcę komuś coś wygarnąć zastanawiam się ile zdań zdołam wypowiedzieć zanim dostanę zadyszki, teraz właśnie doszedłem do kresu, jestem czerwony, jak robotnicza krew, ręce mi drżą z przejęcia, rzuciłem się na starszego (czytaj: starszą), podważyłem jej autorytet, a tego nikt tutaj nie lubi – wiem coś o tym. Ale ku mojemu zdumieniu patrzę, że wąsaty słucha z zainteresowaniem, w końcu zbliża się wyciąga przez stół rękę i klepie mnie po ramieniu, uśmiecha się.

– Pani Mieciu – o rany, już wiem skąd znam ten głos, ten wąsaty to sam przewodniczący, robię się malutki, ręce jeszcze bardziej mi drżą, tak Mieciu, to jest chwila, którą pamięta się do końca życia, ja i przewodniczący strajku, robotnik, o którym teraz ciebie nie wyłączając każdy mówi niemal jak o Bogu, on mnie widzi, patrzy na mnie we własnej osobie, tej koszulki, którą mam na sobie powinienem już nigdy nie prać, powinienem włożyć ją do gabloty z podpisem: „w prawe ramie klepał najsłynniejszy przywódca strajku, w dodatku z największymi wąsami na świecie.” – Pani Mieciu – mówi wąsacz – proszę dać temu panu akredytację – a z gardła Pani Mieci wydobywa się piskliwe „tak jest”, pani Miecia bierze kartonik i cyzeluje długopisem moje nazwisko.

– Czy może być T. Szymański, Tymoteusz nie zmieści mi się na kartoniku? Potakuję najskwapliwiej jak mogę :

– Może być „Tymek”, pani Mieciu – ale pani Mieci nie jest do śmiechu, babci to ona już wcale nie przypomina, a ja właśnie teraz konsumując zwycięstwo nad Panią Miecią, potrzebowałbym czegoś takiego, jak babciny pocałunek. Pani Miecia z oschłą twarzą daje mi do podpisania jakąś kartkę w zeszycie i wręcza glejt. Wyobrażasz sobie Mieciu, ja, co to jeszcze matury nie mam noszę na swojej wymiętej koszulce plakietkę press, tak jak dziennikarze renomowanych pism naszych i zagranicznych, czuję się wielki, muszę bardzo uważać, żeby teraz być bardzo grzeczny, zwłaszcza dla tych, którzy na to najmniej zasługują, na tym polega nobilitacja, ach, gdyby Żorż mnie teraz zobaczył, na pewno by zazdrościł, gdzie on się podziewa? Nie czas go szukać, mam taką plakietkę, taki paszport, który pozwala mi się odzywać do kogo zechcę, bez konieczności szukania pretekstu. Ale już chwilę potem moja pewność siebie więdnie, kiedy przypominam sobie, jak swego czasu pewien dygnitarz komunistyczny z kraju Wielkiego Brata, w marynarce obwieszonej od góry do dołu orderami wyszedł na środek ulicy i zatrzymywał samochody, żeby go gdzieś podwieźli. Wszyscy, których udało mu się zatrzymać pukali się w czoło albo używali w stosunku do niego całkiem niewybrednych zwrotów, których biedak pewnie nawet nie rozumiał, a był nawet i taki co mu splunął prosto na te ordery. Ten jednak nie ustępował, wydzierał się władczo na kierowców, groził im w swoim wschodnim narzeczu, wymachiwał pięściami, aż w końcu znalazł się jakiś hipis z rowerem i dredami sięgającymi mu do siodełka, cały obwieszony łańcuszkami i pacyfkami, jak kaplica Matki Boskiej, i do naszego bohatera tak : Nu tawariszcz, u mienia tol’ka rawier, pabiedy niet, no ja was magu padwiezi kuda wy chatitie. Gdy komuch wytrzeszczył na niego oczy, on z uśmiechem dodał tylko: Ja tak prosta liubju liudziej, a ten chcąc nie chcąc, a już trochę stał na tej ulicy, siadł na bagażniku i tak ku ogólnemu zadowoleniu przechodniów pojechali sobie, choć na twarzy komunisty trudno było dostrzec zachwyt.

No dobrze, ale moja plakietka to zupełnie co innego. Nie mam na piersi mieniących się złotem i purpurą bizantyjskich orderów, tylko zwykłą prostokątną plakietkę z napisem PRESS. PRESS znaczy po angielsku prasa, a angielski to język Amerykanów, najbardziej wolnego i przedsiębiorczego narodu świata (tak wolnego, że jak się takiemu Amerykaninowi coś nie podoba, to wyciąga spluwę i dochodzi swoich praw). Wchodzę więc ponownie między ludzi z odmienioną twarzą, już nie kryję się po kątach jak szczeniak, tylko idę prosto na nich, a oni rozstępują się jeśli nie z uznaniem, to przynajmniej bez niechęci. Doceniliby mnie z pewnością bardziej, gdyby nie to, że mój aparat fotograficzny – choć u nas to zupełny top – nie grzeszy profesjonalizmem. Nie tylko nie mam teleobiektywu, ale też żadnej torby fotograficznej, w której mógłbym trzymać filmy i inne obiektywy, spod korpusu mojej lustrzanki zwisa futerał, lampy błyskowej nie udało mi się w sklepie dostać (choć kiedyś przychodziłem o to pytać codziennie), na ramionach tacham harcerski plecak. I to ma być fotoreporter z profesjonalnej gazety? Szczęśliwie nikt jednak nie zwraca na to uwagi, toteż przestaję w końcu się tym przejmować. Wyposażony w mundurek dziennikarski w postaci plakietki, będąc już członkiem wcale nie byle jakiej społeczności, chcę stanąć na wysokości zadania mimo niecałkiem profesjonalnego sprzętu. Z nowym zapasem entuzjazmu biorę się ostro do roboty. Ujęcia z dołu, ujęcia z góry, robotnicy dyskutują, strażnicy lustrują przestrzeń, strażnik z kijem, strażnik z opaską, robotnik z transparentem, robotnik w kolejce do spowiedzi, nawiedzony ksiądz wysłuchujący zwierzeń robotnika. Doskonale panuję nad rytmem czynności, migawka, światło, ostrość, cyk, migawka, ostrość, światło, zmiana filmu, do znudzenia.

Tak, zaczyna być nudno, nic się nie dzieje, nikt nie robi burd, ludzie snują się, modlą, podchodzą do bramy wejściowej i lustrują tajniaków po drugiej stronie, jakaś żona przynosi znużonym bohaterom strawę, robi się sennie, zwyczajnie i banalnie, to wszystko już mam na kliszy, ile można polować na nienaturalne miny przypadkiem utrwalone na fotograficznej błonie, one przecież nic nie mówią poza tym, że wzbudzają zaciekawienie, czasem odrazę, ale treści w tym niewiele. Teraz trzeba jakiejś odmiany, w przeciwnym razie nie zrobię niczego więcej niż pierwszy lepszy fotoreporter.

Wiedziony tą myślą oddalam się od głównego tłumu, z tych wszystkich emocji zapomniałem, że od rana nic nie jadłem, tak głód atakuje ze zdwojoną siłą, trzeba się zatrzymać i coś zjeść, czy oni tutaj nic nie mają? Chowam się za jakimś ceglanym murem, w dali statki, rusztowania, rusztowania i dźwigi, a ja sobie kucam i grzebię w plecaku, w którym szczęśliwie znajduję paczkę sucharów i jakąś puszkę. Jakąś bo owinięta jest w biały papier z napisem etykieta zastępcza, bez wskazania zawartości. A jeśli to farba olejna albo klej do butów? Takie rzeczy się zdarzały, niejednemu zgłodniałemu turyście zdarzyło się po przebiciu puszki przeżyć rozczarowanie, które w sytuacjach skrajnego wyczerpania porównać można tylko z otrzymaniem trocin zamiast prezentu na szkolne Mikołajki. Ja jednak jestem szczęściarzem, bowiem po przebiciu pancernej blachy nozdrza przyjemnie łechta mi zapach smalczyku i mięska. Prawdziwa uczta, zmęczenie, jak przed chwilą głód zaczyna brać górę nad emocjami, osuwam się wzdłuż muru i leniwie żuję mięsko i sucharki, zdjęcia muszą poczekać, nic się nie dzieje, przerwa absolutnie usprawiedliwiona.”

III

Patrzymy na ściany, zamiast na siebie, a nasze umysły słowa w obrazy zamieniają. Ta historia wciąga z siłą niemniejszą niż czerwone półsłodkie. Miecia wychyla do dna kieliszek i prosi o jeszcze. Stoimy podparci biodrami o parapet okna przestronnego mieszkania Ziemiaka (a raczej jego starych), kolegi ze studiów. Impreza właśnie zaczyna osiągać swoje apogeum, panowie luzują koszule, panie ciskają butami w kąt, wszyscy są już solidnie rozgrzani, całe zresztą szczęście – na dworze siarczysty mróz, trzeba uważać, żeby nie polepszyć komuchom statystyk zgonów przez zamarznięcie. Imprezowiczom udziela się nastrój, w jaki wprawia ich Hot Dog Led Zeppelinów, ach, to już nie spokojne podrygiwanie, to szał, nawet klan filozofów spędzających wszystkie imprezy w WC wyskakuje w podrygach á la John Mayall, nie ma już nieśmiałych, nie ma niedołęg drepcących pod ścianami, skaczą wszyscy, wymachują łapami, kucają, wstają, klęczą, panienki rzucają chustki, panowie odsłaniają torsy, muzyka gra, słodkie szaleństwo, balanga trwa.

A my z Miecią przy parapecie. Podczas opowiadania opróżniliśmy już dwie butelki czerwonego półsłodkiego, pora poszukać nowej flaszki – pewnie znajdzie się w koszu na bieliznę, tam wszyscy chowają na czarną godzinę, wszak czasy ciężkie ze wszystkimi dzielić się nie można, kolejny czarny rok dla zaopatrzeniowców. Mrugam do Mieci, ruchem ręki zapraszam do toalety (przed chwilą opuścili ją filozofowie), siadamy na brzegu wanny, grzebię ręką między nieświeżą bielizną, jest! – czuję wydłużony gładki kształt chłodnej butelki, przyjemne uczucie spełnienia. (Wręczam butelkę Mieci, a sam udaję się na poszukiwanie korkociągu. Trudno przepchnąć się przez tłumek tańczących – teraz leci Abracadabra, nareszcie refren jest zrozumiały, nie jakiś anglosaski bełkot, z którego nie da się zrozumieć nic prócz bejbe i ajlowju. Wkoło bajzel, jak to na imprezie, wszędzie walają się dymiące tlącymi się petami flaszki, korkociągu nie widzę, ale udaje mi się znaleźć jakiś cienki nóż – takie to marne czasy, że trzeba korek wciskać do środka butelki). Gdy wracam, cichnie akurat muzyka i toaleta zapełnia się stałymi gośćmi, czyli filozofami. Jeden z nich zdążył wyrwać Mieci naszą flaszkę i próbuje wcisnąć palcem korek do środka. „Flacha!”, cieszą się myśliciele – oratorzy, a mnie ręce opadają – tyle zachodu na nic. Fortel jednak przychodzi sam, bez wysiłku: „Ziemiak otwiera flachę Jasia Wędrowniczka” drę się żeby przekrzyczeć zgiełk ogólny. „Uaaaa”, wrzeszczą, gdzie ten Ziemiak, choć zapewne nie wszyscy wiedzą, kto zacz, bo przyszli tu z drugiej ręki.

(Ci filozofowie, wyraźnie bardziej obeznani w Platonach i Kartezjuszach niż w życiu praktycznym dają się złapać na fortel ze szkoły podstawowej. W popłochu porzucają nasze czerwone półsłodkie i jak pszczółki do kwiatka wyfruwają w poszukiwaniu obiecanej butelki. Łapię Miecię za rękę, w drugą chwytam wino i wybiegamy na korytarz. Ciągnę ją przez tłumek, wszystko coraz bardziej się kiwa i chwieje, zbliża się faza terminalna pijackiego snu na podłodze. Miecia pcha jakieś drzwi, ciemno tu, okna zasłonięte, światło zgaszone, a odgłosy przyspieszonych oddechów, cichutkich pojękiwań, cmokań, mlaskań i innych nieprzyzwoitości każą nam się czym prędzej wycofać).

– Wynocha! – odzywa się zaraz poirytowany męski głos, nie wiem czyj (Ziemiaka?), bo oczy niezwyczajne takich ciemności. Niepewnie stawiamy kroki do tyłu, ale w ciemności trudno drogę znaleźć. Nie dane mi skończyć opowiadać, w pierwszej chwili myślę, ale nie ta myśl dominuje – to buchająca z tego miejsca lepkość, to ten rozluźniający nastrój burdelu, uczucie niepowtarzalności okazji przygasza analizę rozumu. Z bijącym sercem nozdrzami wyszukuję twarzy Mieci, jej ciepły oddech na policzku, zamykam oczy, pachną fiołki, czy coś podobnego, jej usta otwarte gotowe na zbliżenie. I ten głos, jak gong na śniadanie : „Tymek, a ty kiedy wróciłeś, bo ja byłam w domu tego samego dnia, kiedyśmy się zobaczyli?” Pudło.

– Czy moglibyście wyjść, z góry bardzo dziękujemy – piskliwy damski głos z drugiego kąta, jeszcze sapiący.

c.d.n.

© Copyright by Piotr Pomsta, 2008



[ góra ]

e-czytelnia

Z TEJ KSIĄŻKI


Możesz zamówić książkę w naszej księgarni lub kupić w siedzibie wydawnictwa

TOP 10 miesiąca
kwietnia

Brak danych

TWOJA LEKTURA INTERNETOWA

Nie czytałaś/-eś jeszcze niczego w e-czytelni™!

KSIĄŻKI `e media`

„Pieśń o życiu i dziełach pana naszego Spytka Melsztyńskiego”. Zamów tę książkę w naszej księgarni

KSIĄŻKI
GRUPY HELION

: R E K L A M A :




INNE INTERNETOWE SERWISY e media

[ powrót ] | [ góra ]

 


 


Na tej stronie wykorzystujemy ciasteczka (ang. cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystanie z naszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies, umieszcza je w pamięci Twojego urządzenia. Więcej informacji na temat plików cookies znajdziesz pod adresem http://wszystkoociasteczkach.pl/ lub w sekcji „Pomoc” w menu przeglądarki internetowej.