Problem z bazą danych: odrzucone zapytanie
wersja e-czytelni™ dla urządzeń mobilnych Przejdź do treści
Kamień spadł mi z serca. Jajka rosną. Mam między dziesięć a piętnaście sztuk. Największe szesnaście milimetrów, najmniejsze dziesięć. Zmniejszam dawkę Gonalu do stu osiemdziesięciu siedmiu i pół, a w poniedziałek mam następne usg. Również w poniedziałek dowiem się, kiedy będzie punkcja (czwartek, piątek, sobota albo niedziela). Jakby nie było, będę testowała w święta. Jestem bardzo zmęczona, więcej w sumie psychicznie, bo wkręciłam sobie w głowie czarną wizję przerywania IVF.
1.12.2006
Obliczyłam, że moje jaja powiększają swoją objętość o 1,35 milimetra na dobę. W sumie szybko. Właśnie wróciliśmy z kliniki, podekscytowani. Jaja rosną. Doktor pomierzyła i policzyła je dzisiaj dokładnie. Mam dwadzieścia sztuk! Najmniejsze ma dwanaście milimetrów, a największe dwadzieścia. Dzisiaj i jutro mam zrobić sobie zastrzyk, zmniejszając dawkę Gonalu do stu pięćdziesięciu.
W środę o wpół do dwunastej w nocy robimy zastrzyk z Pregnylu (zastrzyk owulacyjny, powoduje końcowe dojrzewanie komórek i przygotowuje do owulacji, która powinna nastąpić po trzydziestu dwóch / trzydziestu czterech godzinach). Piątek o dziesiątej punkcja. Niedziela transfer. Stefan jest ze mną właściwie za każdym razem (pomijając pobieranie krwi). Będzie też ze mną na punkcji. Przejęty jest bardzo, poważny, zaangażowany aż mi się śmiać chce czasami, z nas. Zawsze w ten sposób reagowałam na sytuacje stresowe. Pomaga mi bardzo.
4.12.2006
Jestem monotematyczna i pewnie trudno ze mną wytrzymać. Myślę tylko o in vitro, chcę rozmawiać tylko o moich pęcherzykach, na śniadanie też wybrałam jajka… Chodzę i dumam, że może z jednego z tych pęcherzyków, które mam w brzuchu zostanie stworzone w „cudownej probówce” nasze dziecko. Staram się doszukiwać pozytywów mojej sytuacji. My IVF-owe, mamy szanse na śledzenie cudu powstania od pęcherzyka Graafa!
W związku z tym, że Sahlgrenska (moja klinika) jest szpitalem uniwersyteckim, a nie prywatną kliniką, wiąże się to z pewnego rodzaju anonimowością. Mianowicie za każdym razem jestem przyjmowana przez innego lekarza, rozmawiam z inną pielęgniarką. Początkowo było to dla mnie trudne do zniesienia, pierwsze wizyty, pełne niepewności, ten brak poczucia bezpieczeństwa, że chociaż wiem, z kim będę rozmawiać. Z drugiej strony daje to szanse na spotkanie z różnymi lekarzami, doświadczeniem, przygotowaniem. Właściwie mogłabym każdemu zadać takie samo pytanie i porównywać odpowiedzi. To czego mogę być pewna, idąc do mojej kliniki to atmosfera. Pełna ciepła, zrozumienia, normalności. Takie poczucie, że przychodzi baba do lekarza i nic w tym dziwnego, że baba robi in vitro.
Idę jutro na spotkanie IVF-ówek (znalazłam w klinice numer telefonu jednej z kobiet zajmującej się organizacją takich spotkań). Ciekawe, właściwie nigdy nie spotkałam takiej żywej, fizycznie obecnej kobiety z trudnościami, oprócz Patrycji, ale ona jest już po drugiej stronie barykady. Wszystkie moje znajome invitrowe to dobre dusze z wirtualnej rzeczywistości. Fora internetowe. Przynajmniej będziemy mogły paplać tylko o jednym bez znudzenia i z zaangażowaniem każdej strony. Zobaczymy.
5.12.2006
Wczoraj wieczorem zrobiłam sobie ostatni zastrzyk z Gonalu. Dziś wieczorem mam sobie zrobić zastrzyk z Pregnylu, powodującego dojrzewanie (ostateczne) komórek i ich przygotowanie do owulacji. W piątek będę miała punkcję. Nie dostanę narkozy, w Szwecji ten zabieg robiony jest w znieczuleniu miejscowym (cztery ukłucia znieczuleniem dentystycznym w szyjkę macicy, miło…), zostanie mi też podana morfina. Ha! Tego jeszcze nie próbowałam :-). Dzisiaj wieczorem będę na tym spotkaniu z innymi poturbowanymi przez los kobietami. Kobietami z trudnościami, trudnościami w zajściu w ciąże. Ciekawe jak to będzie.
6.12.2006
Niespodziewanie spokojnie do tego podchodzę. Bez nerwów. Wiem, że muszę to przeżyć, żeby móc kontynuować to, co zaczęłam. To tak jakby starania o przepustkę do uczestnictwa w części drugiej. Poza tym czuję, że jajniki są przeciążone, bolą, chętnie się tych moich jajek pozbędę :-).
Jutro o dziesiątej mamy być w szpitalu, około trzynastej punkcja, przedtem Stefan musi się udać do pokoiku w podziemiach szpitala na masturbację. Biedny, nie najlepszy to moment na tego typu rozrywkę, kiedy wie, że niedługo jego kobieta będzie miała punktowane jajniki i czeka na niego zestresowana na pięterku. Podniecające…
Ostatnio na sobotniej kolacji u naszego przyjaciela żartowaliśmy, opowiadając, o jakie doświadczenia wzbogaca się nasze życie w związku z zaistniałą sytuacją. Stefan opowiadał o myślach towarzyszących pobytowi w owym „pokoju rozkoszy”. Świadomość, że jest się jednym z wielu robiących „to” tam, podziwianie umeblowania (krótka zaduma nad jego funkcją, na przykład biurko). Pierwszym i drugim razem znalazł tam gazetki, ostatnim — nowele!!! Z tego śmialiśmy się najbardziej. Faceci są wzrokowcami, te nowelki to może bardziej dla pań. Poza tym samo wyobrażenie siedzącego mężczyzny (wiadomo z jakiego powodu), czytającego. Tragikomedia.
Wczorajsze spotkanie z IVF-kami dało mi bardzo dużo. Poczułam się jakbym znalazła się wśród swoich, że wszystko jest ze mną okej, a niepłodność jest chlebem powszednim. Przez bite cztery godziny z fascynacją, ogniem w oczach i niekłamanym zaangażowaniem paplałyśmy o zastrzykach, hormonach, testach, jajnikach, miesiączkach, sprayach etc. Katarsis. Wróciłam do domu i pierwszy raz od długiego czasu pogadałam z moim chłopem o czym innym.
Zrobiłam już sobie zastrzyk z Prenylu i muszę powiedzieć, że ten nie należał do najprzyjemniejszych. Spałam jak dziecko. Zegar tyka, około trzydzieści sześć, trzydzieści osiem godzin od zastrzyku robi się punkcję. Tik tak, tik tak…
7.12.2006
Byliśmy na miejscu trochę przed czasem, jak to z nami bywa. O dziesiątej przyszła po nas do poczekalni pielęgniarka i zaprowadziła nas do pokoju numer trzy. W każdym pokoju trzy łóżka, między nimi zasłonki, pomiędzy zasłonkami pary mające jedno marzenie, jedno pragnienie.
Pielęgniarka zrobiła mi zastrzyk domięśniowy z progesteronu, dała dwa paracetamole i wbiła się sprawnie w żyłę, zakładając wenflon. Przebrałam się w bawełnianą koszulę szpitalną i seksowne białe skarpety ponad kolano, położyłam się na łóżku i czekaliśmy. Stefan cyknął kilka pamiątkowych zdjęć.
Po dwudziestu minutach przyszli po mnie. Czekałam chwilę na Stefana zanim pojawił się w zielonym fartuchu i czepku na głowie :-). Na sali atmosfera kameralna, światła przyciemnione (zabieg monitorowany), przytulnie. Wsiadłam na fotel, nogi na boki i heja! Pielęgniarka podała mi morfinę. Wszystko zawirowało, włącznie z siedzącym obok Stefanem i jego zielonym czepkiem. Obserwowałam kręcącą się nade mną lampę, starając się ją zatrzymać. Generalnie taki zwykły pijacki helikopter, tyle że człowiek czuje się bardzo dobrze. Stefan głaskał mnie po twarzy i ściskał za rękę, wirował skubaniutki razem z lampą.
„Pierwsze jajo” — głos lekarza zatrzymał na chwilę wirującą lampę i Stefana. Starałam się (bezskutecznie) skoncentrować na tym, co dzieje się na monitorze, podejrzeć trochę doktorka. Czułam jak się wbija w pęcherzyki, ale wszystko było do wytrzymania (morfina, morfina, morfina). Wirowałam dalej, w radiu leciał kawałek Coldplay. Wszystko było tak surrealistyczne.
Siedemnaście jaj zniosłam, pozostałe trzy były pustymi pęcherzykami. Ponieważ jestem lekko przestymulowana, doktor zastanawiał się, czy warto robić transfer. Wyznaczyliśmy jednak datę (niedziela o godzinie trzynastej). Mam dużo pić i kontrolować wagę. W razie jej przyrostu oraz w przypadku duszności i problemów z oddychaniem mamy natychmiast dzwonić na numer alarmowy.
Po wszystkim próbowałam podnieść się z fotela i wtedy odleciałam, zabolało mocno, zemdlałam. Zawieziono mnie do naszego pokoju. Odpoczywałam godzinę. Poczułam się lepiej, Stefan wyskoczył do pokoju rozkoszy „skombinować” trochę świeżego nasienia. Potem pojechaliśmy na lunch do naszej ulubionej hinduskiej knajpy.
Zjedliśmy już w zwykłym świecie, wśród normalnych ludzi. Cieszę się, że punkcję mamy wreszcie za sobą. Mamy ogromną nadzieję, że oczekiwany przez nas transfer dojdzie do skutku, że to przestymulowanie będzie rzeczywiście lekkie.
8.12.2006
Nie powiem, nietęgą miałam minę, kiedy zeszłam wczoraj wieczorem z wagi. Podskoczyła o półtora kilograma. Byłam przekonana, że z transferu nici i moje przestymulowanie zaczyna dawać o sobie znać. Zacisnęłam zęby i poszłam do łóżka. Stefan przyniósł mi moją gryczaną poduszkę (o zapachu lawendy), swoją drogą to naprawdę coś w nich jest, bo podczas zabiegu położono mi taką na brzuch i po wszystkim pielęgniarka też przyniosła mi jedną.
Podobało mi się to łączenie w szpitalu metod tradycyjnych z niekonwencjonalnymi. Wzięłam progesteron (mam brać trzy razy dziennie), paracetamol, kwas foliowy, otarłam załzawioną twarz i zasnęłam. Obudził mnie Stefan, który mocno mnie przytulał i szeptał o miłości i że wszystko będzie dobrze. Trochę mnie wkurzył ten jego optymizm (bo wtedy czułam, że już po zawodach i nici z transferu), ale nic się nie odezwałam. Poza tym muszę przyznać, że bolało mnie wieczorem po tej punkcji, brzuch mnie bolał i życie trochę bolało. Rano poleciałam na wagę. Spadła, wraz z kamieniem z serca. Czuję się dużo, dużo lepiej. Znów mam szansę, mamy szansę. Stefan miał rację.
9.12.2006
Ciężki dzień, ale dobry, szczęśliwy. Rano stres między dziewiątą a dziesiątą. Jeśli komórki po zapłodnieniu nie dzieliłyby się (nie byłoby po co jechać) mieli nas zawiadomić właśnie w tych godzinach. Czekaliśmy, próbując robić masę nieistotnych rzeczy, czekaliśmy niepewni, pełni nadziei, wiary.
Trzynaście po jedenastej telefon, Stefan odebrał, ścisnęło mnie w żołądku, kiedy zobaczyłam jego minę (gdy jest skoncentrowany i zdenerwowany przygryza dolną wargę). „Czy możemy przyjechać wcześniej? Pewnie, że możemy w sumie to siedzieliśmy, spoglądając na zegarek i odliczając godziny”.
Wsiedliśmy do samochodu i od tego momentu wszystko potoczyło się bardzo szybko. Po usg doktor zdecydował, że transfer się odbędzie! Z siedemnastu moich komórek jajowych, piętnaście było dojrzałych, dwanaście się zapłodniło, dziewięć podzieliło się i rozwijało dalej.
Ja nie wiem, jak to się dzieje, że ludzie zachodzą w ciążę naturalnie. Przecież to taki skomplikowany proces i wymaga tylu cudownych zbiegów okoliczności. Podano mi jedno maleństwo, osiem do lodówki. Jestem bardzo zadowolona, to dobry wynik, poza tym wszystkie były klasy A, ładniutkie. Widzieliśmy maleńkie świetliste ziarenko na usg, we mnie. Stefan ściskał mnie za rękę (bolało, ale nic nie powiedziałam) i patrzyliśmy na ten cud medycyny, na który naturalnie nigdy nie mielibyśmy szansy.
Za osiemnaście dni test. Tak to wygląda. W naszym przypadku do zapłodnienia nie doszłoby w probówce (za słabe plemniki i za mało). My skorzystaliśmy z cudów medycyny końca XX wieku (dokładnie z 1992 roku, byłam wtedy po maturze i nawet mi się nie śniło, żeby być w ciąży), czyli tak zwanej metody ICSI. Wyselekcjonowany plemnik zostaje wstrzyknięty do komórki jajowej.
10.12.2006
Czuję się bardzo dobrze. Spokojnie. Czas płynie powoli. Oddycham głęboko. Głaszczę się po brzuchu i nic nie czuję. Cały czas rozmyślam nad tym cudem techniki, nauki, medycyny i nad tym jak moje życie wyglądałoby bez niego. Myśl o tym, że nigdy nie mogłabym zostać matką wprawia moje ciało w drżenie.
Poszłabym do kościoła, ale jakoś nie mogę, w oczach Kościoła jestem grzesznicą i morderczynią. Gadamy prywatnie, tym razem bez pośredników, płomień tli się, aż robi się ciepło. Wiem, że nie jesteśmy sami. Siedemnaście dni do „legalnego” testu (poleconego przez lekarzy), trzynaście do mojego „złodziejskiego”. Czas powoli płynie.
11.12.2006
Szanse na to, że będę, jestem w ciąży to dwadzieścia pięć procent — niewiele. Patrząc na to z innej strony w cyklu naturalnym wśród „normalnych” ludzi szansa (jednorazowa) to piętnaście procent. Wiem, że mam osiem zamrożonych komórek i że się nie poddam i będziemy próbować dalej, ale strach jest zawsze. Strach przed niepowodzeniem, zwątpienie w powodzenie. Dzisiaj są moje urodziny i mam tylko jedno życzenie. Nie wymagam wiele, a jednak graniczy to z niemożliwością.
Czuję się dobrze, nic mi nie dolega. Mam tylko nabrzmiałe piersi. Żadnych skurczy, bóli, nic. Nie wiem, jak powinnam się czuć, co powinnam czuć, czy w ogóle czuje się coś na tak wczesnym etapie ciąży, zakładając, że w niej jestem. Tak chciałabym czuć coś, co świadczyłoby o tym, że jesteśmy na najlepszej drodze.
Powodzenie dwadzieścia pięć procent. Niepowodzenie siedemdziesiąt pięć procent. Nigdy nie wygrałam na żadnej loterii, nigdy też nie miałam tak zwanego fuksa, wszystko zdobywałam ciężką pracą. A jednak odważam się mieć nadzieję. Gadam z brzuchem…
Nadzieja tli się.
13.12.2006
© Copyright by Dagmara Weinkiper-Hälsing, 2012
Możesz zamówić książkę w naszej księgarni lub kupić w siedzibie wydawnictwa
Brak danych
Nie czytałaś/-eś jeszcze niczego w e-czytelni™!
: R E K L A M A :
Na tej stronie wykorzystujemy ciasteczka (ang. cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystanie z naszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies, umieszcza je w pamięci Twojego urządzenia. Więcej informacji na temat plików cookies znajdziesz pod adresem http://wszystkoociasteczkach.pl/ lub w sekcji Pomoc w menu przeglądarki internetowej.